Wieczna wojna. Joe Haldeman
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wieczna wojna - Joe Haldeman страница 4
Dwanaście lat wcześniej, kiedy byłem dziesięciolatkiem, odkryto skok kolapsarowy. Wystarczy z odpowiednią prędkością skierować jakiś przedmiot w kolapsar, aby znalazł się gdzieś w odległej części Galaktyki. Nie trwało długo, a znaleziono wzór pozwalający przewidzieć, gdzie się wyłoni: podróżuje po linii prostej (w rozumieniu teorii Einsteina), po jakiej podążałby, gdyby nie napotkał po drodze kolapsara – dopóki nie natrafi na następne pole kolapsarowe, w którym pojawia się ponownie, podążając z prędkością, jaką rozwijał w momencie wejścia w pierwszy kolapsar. Czas podróży między dwoma kolapsarami równy jest zeru.
Fizycy teoretyczni mieli mnóstwo roboty: musieli ponownie zdefiniować pojęcie równoczesności, a potem rozłożyć na czynniki ogólną teorię względności i stworzyć ją od nowa. Natomiast bardzo szczęśliwi byli politycy, którzy teraz mogli wysłać cały statek kolonistów na Fomalhauta za mniejsze pieniądze, niż kiedyś kosztowało umieszczenie paru ludzi na Księżycu. Było mnóstwo ludzi, których politycy chętnie widzieliby na Fomalhaucie, przeżywających tam wspaniałą przygodę, a nie wzniecających zamieszki na Ziemi.
Statkom zawsze towarzyszyła automatyczna sonda podążająca kilka milionów mil z tyłu. Wiedzieliśmy o istnieniu planet przejścia, tych resztek wirujących wokół kolapsarów; zadaniem sondy było wrócić i powiadomić bazę, gdyby statek lecący z prędkością 0,999 prędkości światła rąbnął w jedną z nich.
Do takiej katastrofy nigdy nie doszło, ale pewnego dnia któraś sonda wróciła uszkodzona… i sama. Przeanalizowano jej dane i okazało się, że jakiś statek ścigał i zniszczył jednostkę kolonistów. Zdarzyło się to opodal Aldebarana w układzie Taurusa, ponieważ jednak słowo „Aldebarańczycy” jest trochę przydługie, nazwano wrogów „Taurańczykami”.
Od tej pory statki kolonistów ruszały pod eskortą uzbrojonych jednostek. Te uzbrojone okręty często wyruszały też same, aż w końcu Grupa Kolonizacyjna przekształciła się w Siły Zbrojne ONZ. Z naciskiem na „Siły”.
Potem jakiś błyskotliwy członek Zgromadzenia Ogólnego zdecydował, że powinniśmy wysłać w pole oddziały piechoty, żeby strzegły planet wokół najbliższych kolapsarów. To doprowadziło do uchwalenia Ustawy o powszechnej służbie wojskowej i powstania najbardziej elitarnej armii w historii wojskowości.
I tak znaleźliśmy się tutaj, pięćdziesięciu mężczyzn i pięćdziesiąt kobiet o IQ powyżej 150, niezwykle zdrowych i silnych, brodząc w glinie i błocie środkowego Missouri i zastanawiając się, jak umiejętność stawiania mostów może przydać się nam na planetach, na których jedynym płynem jest sporadycznie spotykana kałuża ciekłego helu.
Rozdział 3
Jakiś miesiąc później wyruszyliśmy na ostatnie ćwiczenia – manewry na planecie Charon. Chociaż to pobliże peryhelium, leży dwa razy dalej od Słońca niż Pluton.
Przewoził nas przerobiony „barakowóz” przeznaczony dla dwustu kolonistów wraz z ich sadzonkami i inwentarzem. Jednak nie myślcie, że było przestronnie, skoro leciało nas o połowę mniej. Większość wolnej przestrzeni zajmowały dodatkowe zbiorniki paliwa, broń i amunicja.
Cała wycieczka trwała trzy tygodnie: przez połowę drogi przyspieszanie do 2g, a potem deceleracja. Z największą prędkością przemknęliśmy obok Plutona: wynosiła w przybliżeniu jedną dwudziestą prędkości światła – za mało, aby dała o sobie znać teoria względności.
Trzy tygodnie dźwigania dwukrotnie większego ciężaru ciała niż zwykle to nie piknik. Trzy razy dziennie wykonywaliśmy krótką gimnastykę, a pozostały czas staraliśmy się spędzać w pozycji horyzontalnej. Mimo to mieliśmy kilka złamań i poważnych zwichnięć. Mężczyźni musieli zakładać suspensoria, żeby nie poodpadały im członki. Sen przychodził z trudem; przerywany koszmarami o duszeniu się i zgniataniu, okresowymi zmianami pozycji dla podtrzymania krążenia krwi i zapobiegania odleżynom. Jedna z dziewcząt była tak zmęczona, że ledwie się obudziła, kiedy żebro przebiło jej skórę.
Kilkakrotnie byłem już w kosmosie, więc kiedy wreszcie zakończyliśmy decelerację i przeszliśmy w stan nieważkości, poczułem jedynie ulgę. Ale niektórzy z nas, oprócz krótkiego szkolenia na Księżycu, nigdy nie byli w przestrzeni, więc doznali gwałtownego ataku choroby lokomocyjnej. Posprzątaliśmy po nich, fruwając po pomieszczeniach z gąbkami i ssawkami i wsysając kulki częściowo strawionej „skoncentrowanej, wysokobiałkowej, wysokokalorycznej pasty mięsnej (z soi)”.
Schodząc z orbity, mieliśmy doskonały widok na Charona. Jednak nie było tam wiele do oglądania. Po prostu mlecznobiała kula z kilkoma smugami. Wylądowaliśmy jakieś dwieście metrów od bazy. Wysunął się z niej hermetyczny rękaw i połączył z promem, tak że nie musieliśmy zakładać skafandrów. Ze szczękiem przemaszerowaliśmy do głównego budynku, niekształtnego pudła z szarego plastiku.
Ściany wewnątrz miały tę samą ponurą barwę. Reszta kompanii siedziała za stołami, zabijając czas rozmową. Obok Freelanda było wolne miejsce.
– Czujesz się lepiej, Jeff?
Nadal był trochę blady.
– Jeśli bogowie chcieli, żeby człowiek przeżył swobodne spadanie, to powinni go obdarzyć stalowym żołądkiem. – Westchnął ciężko. – Nieco lepiej. Dałbym wszystko za dyma.
– Taak.
– Ty znosisz to całkiem dobrze. Byłeś już w przestrzeni, prawda?
– Praca doktorska ze spawania w próżni. Trzy tygodnie na orbicie okołoziemskiej.
Usiadłem i po raz tysięczny sięgnąłem po papierośnicę. Nadal jej tam nie było. Systemy podtrzymywania życia nie chciały się męczyć z nikotyną i ciałami smolistymi.
– Ćwiczenia były paskudne – narzekał Jeff – ale to gówno…
– Baa-czność!
Staliśmy bez ładu i składu, dwójkami i trójkami. Otworzyły się drzwi i wszedł jakiś major. Lekko zesztywniałem. Był najwyższym rangą oficerem, jakiego widziałem. Na kurtce munduru miał rząd baretek, włącznie z purpurowym paskiem świadczącym o tym, że został ranny podczas walki w szeregach dawnej amerykańskiej armii. Na pewno w Indochinach, ale tamte zarzewia wojny wygasły, zanim przyszedłem na świat. On nie wyglądał tak staro.
– Siadajcie, siadajcie. – Poparł słowa gestem. Potem oparł ręce na biodrach i z nikłym uśmieszkiem obrzucił nas spojrzeniem. – Witajcie na Charonie. Wybraliście sobie piękny dzień na lądowanie. Na zewnątrz mamy letni skwar: 8,15 stopnia powyżej zera absolutnego. Oczekujemy niewielkiej zmiany pogody za jakieś sto czy dwieście lat.
Niektórzy zaśmiali się bez przekonania.
– Lepiej cieszcie się tym tropikalnym klimatem tu, w bazie Miami. Korzystajcie, póki możecie. Znajdujemy się w centrum słonecznej strony, a większość ćwiczeń odbędzie się po ciemnej stronie. Tam utrzymuje się niższa temperatura: około 2,08 stopnia. Powinniście traktować dotychczasowe szkolenie na Ziemi i na Księżycu jako ćwiczenia wstępne, umożliwiające wam przetrwanie na Charonie. Tutaj przejdziecie pełne szkolenie z zakresu używania