Wieczna wojna. Joe Haldeman
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wieczna wojna - Joe Haldeman страница 7
Racja – zapomniałem. Tutaj nie było żadnego grafiku. Każdy sam wybierał sobie partnera.
– Pewnie… chciałem powiedzieć, że nie… jeszcze nikogo nie prosiłem. Pewnie, jeśli chcesz…
– Dzięki, Williamie. Na razie.
Patrzyłem, jak odchodzi, i pomyślałem, że jeśli ktokolwiek mógłby sprawić, żeby kombinezon bojowy wyglądał sexy, to tylko Sean. Jednak nawet jej się to nie udało.
Cortez zdecydował, że ogrzaliśmy się wystarczająco, i zaprowadził nas do szatni, gdzie odstawiliśmy skafandry na miejsce i podłączyliśmy je do zasilaczy. (Każdy skafander miał wstawioną płytkę plutonu wystarczającą na kilka lat, ale kazano nam jak najczęściej korzystać z akumulatorów). Po dłuższym zamieszaniu wszyscy w końcu się podłączyli i otrzymaliśmy pozwolenie na zdjęcie kombinezonów – dziewięćdziesiąt siedem nagich kurcząt wykluwających się z jasnozielonych jaj. Wszystko było zimne – podłoga, powietrze, a szczególnie skafandry – więc rzuciliśmy się tłumnie do szafek.
Włożyłem koszulę, spodnie i sandały, ale nadal było mi zimno. Wziąłem kubek i stanąłem w kolejce po soję. Wszyscy podskakiwali dla rozgrzewki.
– Z-zimno, n-no nie, M-Mandella? – wykrztusiła McCoy.
– Nawet-nie-chcę-o-tym-myśleć – wycedziłem. Przestałem podskakiwać i zacząłem tłuc się jedną ręką po żebrach, w drugiej trzymając kubek z soją. – Co najmniej tak zimno jak w Missouri.
– Mhm… chciałabym, żeby trochę, kurwa, ogrzali to miejsce.
Małe kobiety zawsze odczuwają to najdotkliwiej. McCoy była najmniejsza w kompanii, zgrabna laleczka mająca zaledwie pięć stóp wzrostu.
– Włączyli klimatyzację. Niedługo zrobi się cieplej.
– Chciałabym-być-takim-wielkim-chłopem-jak-ty.
Cieszyłem się, że nim nie jest.
Rozdział 6
Pierwszy wypadek nastąpił trzeciego dnia, podczas ćwiczenia prac ziemnych.
Przy tak wielkich zasobach energii zmagazynowanej w uzbrojeniu żołnierza byłoby niepraktycznie kazać mu ryć zamrożony grunt tradycyjną łopatą i kilofem. Mimo to mogłeś cały dzień rzucać granaty i uzyskać zaledwie płytkie wgłębienie – dlatego powszechnie przyjętą metodą było wiercenie dziury w gruncie promieniem ręcznego lasera, po jej ostygnięciu wrzucenie ładunku z zapalnikiem czasowym i – najlepiej – zasypanie otworu. Oczywiście na Charonie nie ma zbyt wielu luźnych kamieni, chyba że już zrobiono jakiś lej w pobliżu.
Jedyną trudną częścią tej operacji jest szybkie znalezienie bezpiecznej kryjówki. W tym celu – powiedziano nam – należy albo schować się za czymś naprawdę solidnym, albo odejść co najmniej sto metrów. Po założeniu ładunku ma się na to prawie trzy minuty, ale nie można po prostu odbiec jak najdalej. Nie tu, nie na Charonie.
Do wypadku doszło, kiedy robiliśmy naprawdę głęboki otwór, z rodzaju tych, jakie są potrzebne pod duży podziemny bunkier. W tym celu musieliśmy wywalić lej, potem zejść na jego dno i powtarzać tę czynność tak długo, aż otwór będzie dostatecznie głęboki. W kraterze używaliśmy ładunków z pięciominutowym opóźnieniem, które i tak wydawało się zbyt krótkie – trzeba było iść naprawdę powoli, wyszukując drogę przez krawędź leja.
Prawie wszyscy wywalili już podwójne otwory; wszyscy oprócz mnie i trojga innych. Chyba tylko my zauważyliśmy, że Bovanovitch ma kłopoty. Wszyscy staliśmy dobre dwieście metrów od niej. Przez wizjer ustawiony na czterdzieści procent mocy patrzyłem, jak znika za krawędzią krateru. Później tylko słyszałem jej rozmowę z Cortezem.
– Jestem na dnie, sierżancie.
Podczas takich ćwiczeń zawieszano zwykłą procedurę połączeń radiowych; jedynie Cortez i żołnierz wykonujący ćwiczenie mogli ze sobą rozmawiać.
– W porządku, przejdź na środek i usuń gruz. Nie spiesz się. Nie ma pośpiechu, dopóki nie wyciągniesz zawleczki.
– Jasne, sierżancie.
Słyszeliśmy cichy stukot kamieni, dźwięk przechodzący przez podeszwy jej butów. Kilka minut nic nie mówiła.
– Dotarłam do dna – oznajmiła lekko zdyszanym głosem.
– Lód czy skała?
– Och, to skała, sierżancie. Zielonkawa.
– A zatem strzelaj słabym promieniem. Jeden przecinek dwa, dyspersja cztery.
– Do licha, sierżancie, to potrwa wieki.
– Tak, ale w tej w skale są uwodnione kryształy. Zbyt gwałtowne ogrzanie spowoduje pękanie. A wtedy będziemy musieli zostawić cię tam, dziewczyno. Martwą i zakrwawioną.
– W porządku, jeden przecinek dwa, de cztery.
Wewnętrzna krawędź krateru zamigotała czerwono odbitym błyskiem lasera.
– Kiedy wejdziesz na około pół metra, podwyższysz na de dwa.
– Roger.
Zajęło jej to dokładnie siedemnaście minut, z czego trzy przy dyspersji dwa. Mogłem sobie wyobrazić, jak boli ją ręka.
– Teraz odpocznij kilka minut. Kiedy dno otworu ostygnie, uzbroisz ładunek i wrzucisz go do otworu. Potem odejdziesz, rozumiesz? Będziesz miała mnóstwo czasu.
– Rozumiem, sierżancie. Odejdę.
Była lekko zdenerwowana. No cóż, nieczęsto odchodzi się spacerkiem od dwudziestomikrotonowej bomby tachionowej. Przez kilka minut słuchaliśmy jej oddechu.
– Już.
Cichy szmer bomby ześlizgującej się do otworu.
– Teraz powoli i spokojnie. Masz pięć minut.
– Taak. Pięć.
Usłyszeliśmy stąpanie, z początku wolne i miarowe. Potem, kiedy zaczęła piąć się po zboczu, kroki stały się nieregularne, może nawet odrobinę nieskoordynowane. A gdy miała cztery minuty…
– Szlag!
– Co się dzieje, żołnierzu?
– Och, szlag!
Cisza.
– Szlag!
– Szeregowy, jeśli nie chcecie, żebym was zastrzelił, macie powiedzieć mi, co się dzieje!
– Ja… szlag, utknęłam. Pieprzone kamienie… szlag… Zróbcie coś! Nie mogę się ruszyć, szlag by to…
– Zamknij się! Jak