Wieczna wojna. Joe Haldeman
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wieczna wojna - Joe Haldeman страница 9
– Nic ci nie jest, Mandella?
Głos Potter.
– Przykro mi, umarłem z nudów dwadzieścia minut temu.
– Wstań i złap mnie za rękę.
Zrobiłem tak i powlekliśmy się na kwaterę. Szliśmy chyba z godzinę. Przez całą drogę nie odezwała się słowem – przedziwny sposób porozumiewania się – ale kiedy przeszliśmy przez śluzę powietrzną i ogrzaliśmy się, pomogła mi zdjąć skafander. Przygotowałem się na lekki ochrzan, ale gdy mój skafander się otworzył i zanim jeszcze moje oczy przywykły do światła, zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała w usta.
– Dobry strzał, Mandella.
– Hę?
– Nie widziałeś? Oczywiście… Ta ostatnia seria, zanim cię trafili… cztery bezpośrednie trafienia. Bunkier uznał, że został zniszczony, i resztę drogi przeszliśmy spacerkiem.
– Wspaniale.
Podrapałem się pod okiem, zrywając płat suchej skóry.
Potter zachichotała.
– Powinieneś się zobaczyć. Wyglądasz jak…
– Cały personel, zbiórka w auli.
To był głos kapitana. Zwykle oznaczał złe wieści.
Podała mi kurtkę i sandały.
– Chodźmy.
Aula znajdowała się na końcu korytarza. Przy drzwiach był rząd przycisków; wcisnąłem ten obok plakietki z moim nazwiskiem. Cztery tabliczki były zaklejone czarną taśmą. Dobrze – tylko cztery. Nie straciliśmy nikogo podczas dzisiejszych manewrów.
Kapitan siedział na podium, co oznaczało, że przynajmniej oszczędzi nam cyrku ze stawaniem na baczność. Sala zapełniła się w niecałą minutę; cichy brzęk oznajmił, że jesteśmy w komplecie.
Kapitan Stott nie wstał.
– Spisaliście się dziś dość dobrze. Nikt nie został zabity, chociaż spodziewałem się kilku trupów. Pod tym względem przekroczyliście moje oczekiwania, ale pod wszelkimi innymi zawiedliście je. Cieszę się, że umiecie zadbać o siebie, ponieważ każdy z was to inwestycja rzędu miliona dolarów i jedna czwarta ludzkiego życia. Jednak w tej symulowanej bitwie z bardzo głupim robotem trzydzieścioro siedmioro z was zdołało wleźć w ogień lasera i polec symulowaną śmiercią, a ponieważ martwi nie jedzą, oni też nie dostaną żywności przez następne trzy dni. Każdy, kto został zabity w tej bitwie, otrzyma dziennie tylko dwa litry wody i porcję witamin.
Wiedzieliśmy, że lepiej nie narzekać, ale na kilku twarzach pojawił się grymas niesmaku, szczególnie na tych, które miały spalone brwi i różowy kwadrat oparzenia wokół oczu.
– Mandella.
– Tak, sir?
– Jesteś najciężej poszkodowany. Czy twój wizjer był ustawiony na normalną intensywność?
O cholera!
– Nie, sir. Na dwa stopnie.
– Rozumiem. Kto był twoim dowódcą plutonu podczas ćwiczeń?
– Kapral Potter, sir.
– Szeregowy Potter, czy kazałaś mu zwiększyć intensywność obrazu?
– Sir, ja… nie pamiętam.
– Nie pamiętasz. No cóż, dla poprawienia pamięci dołączysz do zabitych. Jesteś zadowolona?
– Tak jest, sir.
– Dobrze. Zabici zjedzą ostatni posiłek dziś wieczór, a od jutra rana obejdą się bez racji żywnościowych. Są jakieś pytania?
Chyba żartował.
– W porządku. Rozejść się.
Wybrałem danie wyglądające na najbardziej kaloryczne, postawiłem na tacy i przysiadłem się do Potter.
– To była czysta donkiszoteria z twojej strony. Jednak dziękuję.
– Nie ma za co. I tak chciałam zrzucić kilka funtów.
Nie miałem pojęcia, gdzie miała ich za dużo.
– Znam dobre ćwiczenie – powiedziałem, a ona uśmiechnęła się, nie podnosząc oczu znad talerza. – Masz kogoś na dzisiejszą noc?
– Myślałam, że poproszę Jeffa…
– No to lepiej się pospiesz. On ma ochotę na Maejimę.
Właściwie mówiłem prawdę. Każdy miał ochotę na Maejimę.
– Sama nie wiem. Może powinniśmy oszczędzać siły. Na trzeci dzień…
– Daj spokój. – Lekko przesunąłem palcem wskazującym po grzbiecie jej dłoni. – Nie spaliśmy ze sobą od czasów Missouri. Może nauczyłem się czegoś nowego.
– Może. – Przechyliła głowę i spojrzała mi w oczy, lekko zawstydzona. – Dobrze.
Tymczasem to ona pokazała mi coś nowego. Nazywała to francuskim korkociągiem. Nie powiedziała mi, kto ją tego nauczył. Chętnie uścisnąłbym mu rękę. Kiedy odzyskam siły.
Rozdział 8
Dwa tygodnie ćwiczeń wokół bazy Miami kosztowały nas w sumie jedenastu zabitych. Dwunastu, jeśli uwzględnić Dahlquista. Sądzę, że perspektywa spędzenia reszty życia na Charonie bez jednej dłoni i obu nóg właściwie równa się śmierci.
Foster zginął w lawinie, a Freeman miał awarię skafandra i zamarzł na kość, zanim wnieśliśmy go do środka. Większości pozostałych prawie nie znałem. Jednak żałowałem wszystkich. Te wypadki tylko jeszcze bardziej nas wystraszyły, niż nauczyły ostrożności.
A teraz po ciemnej stronie. Latacz przewiózł nas w dwudziestoosobowych grupach i wysadził przy stercie materiałów budowlanych rozmyślnie umieszczonych w jeziorze nadciekłego helu.
Zarzucając kotwiczki, wyciągnęliśmy graty z jeziora. Lepiej było do niego nie wchodzić, ponieważ to świństwo rozpełza się po całym skafandrze i nie wiadomo, co kryje się na dnie. Możesz natrafić na kawał wodoru i cześć pieśni.
Zaproponowałem, żeby spróbować odparować jezioro promieniami laserów, ale dziesięć minut ciągłego ognia nie obniżyło znacząco poziomu cieczy. Nadciekły hel nie paruje – to „superciecz”, która musi być równomiernie ogrzana, na całej powierzchni. Brak punktów przegrzania, brak bąbelków.
Nie pozwolono nam używać świateł, żeby „uniknąć wykrycia”. Przy wizjerze nastawionym na trzy lub cztery stopnie światło gwiazd zupełnie wystarczało, ale każdy stopień więcej