Wieczny początek. Beata Szady
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wieczny początek - Beata Szady страница 8
Wpada i Herbert. Nie topi się tylko dlatego, że w wodzie trafia na dużą przeszkodę. Być może jest to wcześniej utopiony koń albo wóz. One najszybciej szły na dno, bo były najcięższe.
Maria szybko wyciąga syna z wody, w tył zwrot i na ląd! Wystarczy zalewu! Dalej nie idą! Muszą szukać innego sposobu na wydostanie się z Prus Wschodnich.
We wspomnieniach wielu uciekinierów z Warmii i Mazur pojawia się styczniowy mróz. Magdalena Grzebałkowska w reportażu Lód, opisującym ucieczkę jednego z mieszkańców, Wernera Henseleita z Prus Wschodnich, pisze tak: „Smarki zamarzają w nosie, nogi drętwieją i traci się czucie – człowiek czasem spada z wozu jak ulęgałka, bo nie daje rady nóg wyprostować”. Herbert najbardziej pamięta mróz znad zalewu.
– Mama ledwie mnie wyciągnęła z wody, a już cały byłem sztywny. Był śnieg, ale i wiatr, który potęgował zimno. Wiem tylko, że się trząsłem jak osika. Mama zdarła ze mnie ubranie i natarła śniegiem. Nie miała w co mnie ubrać, bo my już z sobą nic nie mieliśmy, tylko plecak, walizki zostały w Dywitach, ale przed zalewem leżały ogromne ilości porzuconych rzeczy, których ludzie pozbywali się przed wejściem na lód.
Maria znajduje na brzegu jakiś koc. Opatula syna, podkłada mu coś pod nogi, żeby nie stał boso na śniegu. Jeszcze wyszukuje ubrania. Jakiekolwiek. Herbert pamięta, że nie były najlepiej dopasowane, ale to było wówczas najmniej istotne.
– Bo w plecaku był tylko mój strój z pierwszej komunii świętej, czyli krótkie spodenki i krótki rękawek, więc na zimę się nie nadawały – dodaje.
– Ale przecież na tułaczkę zabiera się najpotrzebniejsze rzeczy – ni to pytam, ni się dziwię.
– Być może to była najważniejsza rzecz, skoro mama ją wzięła. – W głosie syna słychać podziw dla matki.
W plecaku są jeszcze dokumenty, album i szynka wędzona od babci. Byli u niej 20 stycznia 1945 roku – dzień przed ucieczką. Babcia powiedziała do Marii: „Weź tę szynkę. Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy”. Po drodze, gdy nie było co jeść, Maria ukradkiem odkrawała kawałeczki tylko dla ich trójki.
– Ta szynka była wędzona, więc się długo trzymała, a że później dostawała biały osad, jakąś pleśń, to nieważne – wycierało się ją i po sprawie. Na próbę pierwszy kawałek zawsze jadłem ja, bo miałem mocny żołądek.
Pustą kość po szynce Monkowscy przywiozą babci z powrotem.
Na razie jednak zawracają z zalewu. Co dalej? Patrzą, stoi pociąg. Z wagonami towarowymi. Jeden ma uchylone drzwi. Maria szybko wrzuca dzieci do środka, sama jakimś cudem wskakuje – jej syn do tej pory zastanawia się jak, bo przecież była niewielka – i jadą. Herbert Monkowski nie pamięta innych uciekinierów w pociągu.
– Wstaje jakiś wojak – a był tak pijany, że jeszcze dzisiaj w nosie mam ten zapach alkoholu – i mówi: „Kobieto, dokąd chcesz?”. A mama: „Dokąd?! Flucht – ucieczka!”. A on na to, że jest ostatnim pociągiem z amunicją na front wschodni. Czyli odwrotny kierunek, bo Maria chce na zachód. Zrobił mądrą rzecz – wyrzucił nas w pole, w śnieg. Mama nas pozbierała, patrzymy na oddalające się wagony, wtem nadlatuje samolot, zrzuca bombę i po pociągu. Czyli drugi raz tego dnia wywinąłem się śmierci – mówi Monkowski.
Królewiec
Choć chcieli na zachód, dostają się na północ – na przedmieścia Królewca (dziś Kaliningradu). Tam trwają walki. Poza tym kierownictwo NSDAP ogłosiło komunikat wzywający ludność cywilną do ewakuacji, co spowodowało paniczną ucieczkę i wielokilometrowe korki na drogach wyjazdowych z miasta.
Noc rodzina Monkowskich postanawia spędzić – podobnie jak dwadzieścioro innych ludzi – w piwnicy pewnej kamienicy. Nad ranem wskutek nalotów i bombardowań kamienica zamienia się w ruinę. Na szczęście tony gruzu nie uszkadzają piwnicy, ale wyjście zostaje zasypane. Człowiek wie, że to koniec – bo przecież nikt go nie szuka, nikt nie uratuje.
Cisza. Samoloty odlatują. Mężczyźni chwytają cegły i zaczynają wygrzebywać gruz za oknem. Może uda się przedrzeć, dostać do światła, zaczerpnąć świeżego powietrza? Robią mały otwór, a że Herbert jest szczupły, to przeciskają go przez tę wnękę, żeby zobaczył, co się dzieje na zewnątrz.
– Ja wychodzę – wspomina Monkowski – a tam stoi kuchnia polowa. I nasi – Wehrmacht. Od razu dali mi blaszak z zupą, bo akurat coś tam mieszali. Ja z powrotem do piwnicy. Mówię, że nasi stoją.
Znowu słychać naloty. Z pół dnia piwnica siedzi cicho. Kiedy się uspokaja, wysyłają Herberta na zwiady. Kuchnia polowa nadal stoi. I żołnierz wciąż miesza w garze.
– Podchodzę i słyszę, że oni jakoś dziwnie rozmawiają… A to Rosjanie byli. Odbili ten kawałek. Też dostałem menażkę zupy, ale się wystraszyłem i pędem pobiegłem do piwnicy.
Ratunek. Ktoś zauważa przejście do innych piwnic. Stamtąd wychodzą na zewnątrz i przedostają się do portu w Piławie (dzisiejszy Bałtyjsk w Obwodzie Kaliningradzkim). Tam ładują na statki kobiety z małymi dziećmi. To one mają pierwszeństwo, więc niemowlęta są silnie poszukiwane. Herbert widział, a Maria swoimi opowieściami często potwierdzała jego wspomnienia, jak ze statku rzucano małe niemowlęta – najprawdopodobniej martwe – kobiety na dole zaś łapały je i biegły z nimi do kolejki. Byleby dostać się na statek.
Rodzina Monkowskich stoi z boku, w wielkim tłumie. Maria mówi: „Nigdy się tam nie dostaniemy”.
Idą do innej części portu, stoją przy murowanym brzegu. Co robić? „Trzeba zorganizować nocleg” – myśli Maria.
– I wtedy podpływa mała motorówka, człowiek pyta mamę, czy jest żoną tego a tego oficera, mama potwierdza, motorówka przybija do brzegu, nas, dzieci, rzucają na pokład, a mamę, w końcu jest żoną oficera, przeprowadzają przez kładkę. – Tak tę sytuację zapamiętał Herbert. – Owszem, mama skłamała. Potrzeba życiowa.
Gustloff
Motorówka dowozi ich do okrętu wojskowego. Herbert nie pamięta jego nazwy. Są ostatni. Resztę już pozbierali. Znajdują się tam głównie zacne kobiety, żony oficerów. Okręt ma dogonić inny statek pasażerski, który nazywa się Wilhelm Gustloff. Zatonięcie tego drugiego za parę godzin przejdzie do historii jako największa katastrofa morska w dziejach ludzkości.
Ruszają. Okręt wojskowy jest mały, kajuty bardzo ciasne. Ledwie rozpoczynają podróż, a już wszyscy wymiotują. Nie minie wiele czasu, nim kajuty zamienią się w pływalnie.
– Mnie to do dziś jest zupełnie obojętne, czy statek się przewraca, czy płynie prosto, ale dla większości pasażerów jednak nie. Więc wymiotują. Moja żona zawsze mówiła: „Ty masz żołądek z blachy!”. Dzięki Bogu! I partii! – żartuje Monkowski.
Wydostaje