Czarne złoto. Michał Potocki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarne złoto - Michał Potocki страница 10
Pawłohradwuhilla wydobyła w 2018 roku 20 milionów ton węgla, niemal dwie trzecie całej ukraińskiej produkcji. W sumie składa się na nią dziesięć kopalń połączonych w pięć minispółek, niczym u nas kopalnie zespolone. Nieczynnych zakładów wydobywczych nie przekazuje się pod opiekę specjalnej firmie likwidacyjnej (w Polsce jest to Spółka Restrukturyzacji Kopalń), ale samemu trzeba zadbać o ten proces, w tym o kosztowne wypompowywanie wody, która mogłaby zagrozić czynnym sąsiednim zakładom. Po rozmowie z dyrektorem ruszyliśmy do kopalni Pawłohradśkiej. Pracuje tu tysiąc osiemset osób, z czego osiemdziesiąt pięć przeniosło się z okupowanego Donbasu, na którym Achmetow stracił swoje kopalnie.
– Z trzydziestu sześciu tysięcy osób pracujących w kopalniach, które dostały się pod okupację, do kopalń na terytoriach kontrolowanych przeszły dwa tysiące – mówi Oksana Sztonda z biura prasowego DTEK.
Wśród nich Wiktorija Karpenko, rzeczniczka kopalni. Gdy opowiadała o tym, jak przyjechała tu po wybuchu wojny z samego serca Doniecczyzny, z kopalni Komsomołeć Donbasu, zostawiwszy w rodzinnych stronach mamę, która za nic nie chce się do niej przeprowadzić, w jej oczach widać było łzy.
Przed zjazdem rozebraliśmy się do naga. Bieliznę też lepiej zostawić na powierzchni, bo po powrocie pot i tak będzie się lał ciurkiem. Założyliśmy białe bawełniane kalesony i dwie pary grubych, ale miękkich skarpet (w Polsce czasami zastępują je onuce). Wszystko po to, by stopa dobrze się trzymała w gumowcach. To najpopularniejsze obuwie w kopalni, pozwalające brodzić w podziemnej brei. Następnie spodnie z trudnopalnego materiału, flanelową koszulę i marynarkę z tego samego płótna co spodnie. Nogawki włożyliśmy w kalosze, a ręce ochroniliśmy grubymi rękawicami. Na głowę kask, i w drogę.
W lampowni dostaliśmy górniczą czołówkę na kablu przytwierdzonym do akumulatora. W Pawłohradzie włożyliśmy go do kieszeni, w polskich kopalniach dostajemy na niego specjalny pas. Do tego dochodzi aparat ucieczkowy. Pozwala on na jakąś godzinę oddychania w trakcie ewakuacji oraz do trzech godzin w oczekiwaniu na pomoc bez ruchu. Na dłuższych podziemnych dystansach są komory do wymiany zużytego sprzętu. Na koniec jeszcze tylko butelka wody do kieszeni, gogle ochronne i numerowana dyskietka, którą odbijamy, by dyspozytor widział, że zjechaliśmy już na dół, a po wszystkim bezpiecznie wróciliśmy na powierzchnię.
Można jechać pod ziemię.
– Myszy czy szczury? – zapytaliśmy naszych przewodników.
– Szczury – odpowiedział jeden z górników i lekko się uśmiechnął; już wiedział, że nie zjeżdżamy po raz pierwszy.
W kopalniach zwykle są jakieś gryzonie. Gdy są szczury, nie ma myszy, i na odwrót. Te pierwsze zjadają te drugie, jak tylko dostaną się do podziemnych korytarzy. A skąd się tam w ogóle biorą? W czasach, gdy w kopalniach pracowały konie, w sianie, którym je karmiono, znajdowały się gryzonie. Dziś też bez problemu dostają się do szybów czy górniczych wind. Na dole podbierają górnikom kanapki (nie, to nie jest żart), potrafią przegryźć plastikową butelkę i wypić im wodę, a w dawniejszych czasach żywiły się też używanymi przed lampami świeczkami z naturalnego łoju. Choć górnicy nieszczególnie je lubią, trzeba przyznać, że gryzonie mają jedną zaletę: znakomicie wyczuwają niebezpieczeństwo. Jedna z górniczych mądrości mówi: jeśli szczury uciekają, uciekaj i ty.
Naczelny inżynier przed zjazdem opowiadał nam o powstałej w latach sześćdziesiątych kopalni. Pawłohradśka eksploatuje bardzo płytkie złoża. Zjeżdżamy raptem na 235 metrów pod ziemię, podczas gdy w polskich kopalniach normą jest 800 plus, a najgłębszy poziom w Budryku to 1290 metrów. Kopalniana winda wioząca nas na dół jest wolniejsza niż te w Polsce. Nie jest też szczelnie zamykaną klatką jak nasze, ale półotwartą platformą, z której doskonale widać szyb.
– Cześć, panowie! – Usłyszeliśmy polski ze wschodnim akcentem, gdy ostatnia osoba wsiadła do windy.
To górnik, który wrócił do Pawłohradu po pracy w podlubelskiej Bogdance. Polskiego poduczył się w kopalni, stąd to „panowie”, choć wśród nas są tym razem także kobiety. Fachowe tłumaczenie skomplikowanego górniczego języka przydało się po drodze, bo na co dzień mało kto wie, jak po rosyjsku czy ukraińsku jest chodnik podścianowy czy przenośnik zgrzebłowy. Po zjeździe z podszybia udaliśmy się na dworzec osobowy. Czekała już na nas kolejka spągowa.
– Zapraszamy do karety – powiedzieli nasi przewodnicy.
Droga do ściany wydobywczej pociągiem trwała prawie godzinę. Miarowy turkot usypiał.
– Górnicy nie mogą spać, bo za bardzo się rozluźniają – tłumaczył nasz towarzysz podróży.
W końcu wysiedliśmy. Do przejścia mieliśmy jeszcze jakieś osiemset metrów wzdłuż taśmociągu. DTEK w ciągu dekad znacznie poprawił swój poziom bhp. W Pawłohradśkiej szczycą się, że robią wszystko, by górnicy nie skracali sobie drogi jazdą na taśmie. Jednym z zabezpieczeń jest laser pod przenośnikiem, który go blokuje, gdy ktoś znajdzie się w jego zasięgu. Drugim – ich własny patent. Czujnik temperatury nad gumową taśmą, który jest w stanie wykryć leżącego na niej człowieka.
W ścianie okazało się, że kombajn jest w konserwacji, więc tym razem mogliśmy wyjść z kopalni tylko trochę umorusani. Wysokość pokładów w Pawłohradśkiej to najwyżej sto dziesięć centymetrów. To oznacza, że w ścianie tyle właśnie dzieliło spąg od podtrzymywanego obudową stropu. Współautorka tych słów miała okazję przekonać się, jak wygląda praca w ścianie wysokiej na siedemdziesiąt pięć centymetrów, do której w całym kopalnianym rynsztunku trzeba się po prostu wczołgać. A potem jeszcze zawrócić.
Wśród załogi spotkaliśmy tu wysokiego mężczyznę, który w sierpniu 2018 roku trafił do Pawłohradśkiej z okupowanego Charcyzu. Tam też pracował w kopalni. Ma trójkę małych dzieci.
– Tam była praca, ale nie było płacy – skwitował.
I opowiedział, jak robotnicy sami musieli za własne środki kupować sobie łopaty i paliwo do maszyn. W Komsomołciu Donbasu, gdzie pracował, kopalnia działała po dwa tygodnie na miesiąc, bo nie było zbytu.
– Przez krótki czas pracowałem w Dnieprze na budowach. Ale praca w pełnym słońcu to nie dla mnie, więc wróciłem pod ziemię – dodał kombajnista.
Jak pisał Jules Verne w Czarnych Indiach, „górnicy, przyzwyczajeni do głębokiego spokoju w kopalniach, mniej chętnie niż robotnicy i rolnicy stawiają czoła wielkim atmosferycznym zaburzeniom”. Gdy wracamy windą na górę, gospodarze uczą nas tradycyjnych piosenek. O młodym konogonie prowadzącym konie ciągnące urobek, który zginął pod ziemią, a jego dziewczyna „nigdy się nie dowie, jaki był chłopaka koniec”. O tym, że nie wie, co to słońce, kto w kopalni nie był. O konogonie-samogonie.
– Tylko wybierajcie te bez bluzgów – ratowała wizerunek branży pani od PR.
Konie służyły pod ziemią, dopóki górnictwa nie zmechanizowano. Ciągnęły wagoniki z węglem, a nie opłacało się ich codziennie sprowadzać na ziemię upadowymi, więc organizowano im pod ziemią stajnie, w których z czasem ślepły. Pisał o nich Gustaw Morcinek w Łysku z pokładu Idy, opowiadaniu znanym każdemu uczniowi