Czas Wagi. Aleksander Sowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czas Wagi - Aleksander Sowa страница 4
Ciche „pii, pii, pii” kończy połączenie. Mężczyzna z trudem łapie oddech. Wie jedno: słyszał zrozpaczony głos córki. Odkłada słuchawkę drżącą dłonią. Sara wciąż żyje! Na pewno. Musi żyć. Żyje na pewno! Myśli pędzą przez głowę zrozpaczonego człowieka. To najważniejsze. I wtedy milioner napotyka spojrzenie syna.
– Cośmy zrobili! – mówi niemal bezgłośnie.
– To ona, prawda?
– Boże drogi…
– Co powiedziała?
– Żebyśmy nie informowali policji.
– Zrobiliśmy dobrze, tato – odpowiada syn milionera. – Musieliśmy to zrobić.
Wczoraj złożyli zawiadomienie o zaginięciu. To on namówił ojca, by iść na policję. A jednak teraz ojciec jest blady, na jego czole perli się pot. Sekundę później osuwa się na podłogę.
5
Emil obrzuca włamywacza uważnym spojrzeniem i spluwa. Następnie, nie odrywając wzroku, wyjmuje srebrną zapalniczkę. Błękitnawy płomyk oświetla twarz policjanta. Tytoń skwierczy cichutko, a gliniarz wolno wypuszcza dym w stronę jaśniejącego nieba.
– Zaczynasz mnie wkurwiać – odzywa się złowieszczo.
– Nie moja wina.
– Niepotrzebnie utrudniasz. Przecież jak cię zawieziemy na Grenadierów i posiedzisz na twardych dechach, to i tak sobie przypomnisz – komunikuje spokojnie Emil, a włamywacz spogląda spode łba raz na niego, raz na Kosara i nie odpowiada. – Jak się nazywasz?
– Marek Marczak.
Na most przy Cytadeli wtacza się skład towarowy. Policjant, słysząc daleki stukot kół lokomotywy, myśli, że jest zmęczony.
– Mówią do mnie Mareczek.
– Mareczek, mówisz? Oj, Mareczek – odpowiada Emil, akcentując imię, i wydmuchuje dym w niebo. – Ty nas chyba robisz najzwyczajniej w chuja.
– Jak Boga kocham.
– Zamknij się, kurwa! – Chwyta zatrzymanego za bluzę. – Myślisz, że będziesz z nas wałów robił? Wydaje ci się, kurwa, że jesteś sprytny?
– Puszczaj!
– Pytałem, czy myślisz, że jesteś sprytny.
– Puszczaj!
– A teraz posłuchaj. Zawieziemy cię na Grenadierów. Nawet jak nie dostaniesz zarzutów, to i tak posiedzisz dwie doby, durniu jeden! – warczy, przypierając złodzieja do muru. – A jak wyjdziesz, to podjedziemy do Spartakusa.
Włamywacz nie odpowiada. O ile na początku, po chwili strachu podszytej adrenaliną, wszystko szło po myśli złodziejaszka, to teraz sytuacja zaczyna się komplikować.
– Wiesz, gdzie jest Spartakus, co?
Złodziej kiwa głową, chociaż zupełnie nie ma takiego zamiaru.
– To dobrze. – Emil rozluźnia chwyt. – Bo wyobraź sobie, że wejdziemy tam w czwartek. O szóstej wieczorem. A potem zaczniemy pytać o ciebie. Z blachami na szyjach.
– Wsadźcie je sobie w dupę. Tak dla odmiany, zamiast kutasów.
– I sprzedamy temat, że się przed nami rozprułeś. I konfident jesteś. Na psiarnię chodzisz i się pucujesz.
– Jak cwel zwykły – dodaje Kosar. – I wafel.
– Parówa i ciota. I co ty na to?
Włamywacz jest zaskoczony, stara się jednak nie dać tego po sobie poznać. Nie przypuszczał, że ten niepozorny gliniarz jest tak dobrze zorientowany w praskim półświatku. Gliniarz wie o siłowni. Wie, że ważniejsi na mieście przychodzą tam o szóstej w czwartek.
– To jak będzie?
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Myślisz, Mareczek – Emil podkreśla imię – że nie wiem, komu się możesz opłacać?
– Nie opłacam się nikomu.
– Przyznaję, że nawet to nieźle wykombinowałeś. Gratuluję kreatywności. Do tej pory ci tylko nie wierzyłem, teraz mnie już rozśmieszasz. Co ty pierdolisz? Mam uwierzyć, że się bujasz po Pradze z wytrychem w kielni na legalu?
– Może działa po cichu? – podrzuca Kosar.
– Działał. Do dzisiaj, bo jutro się wszyscy dowiedzą, że robił ich w chuja.
– Mówiłem…
– Zamknij się, kurwa! Miałeś szansę! Dałem ci ją, jak człowiekowi, chociaż widzę, że jesteś gnojkiem. Nie chcesz, jak ulica mówi, po ludzku, trudno – dodaje Emil ciszej. – Twój wybór. Polecę z tobą paragrafami. Zawijamy śmiecia. Trzeba napisać papiery. I legendę ułożyć.
– Nazywam się Marek Wroński.
– Wroński? – Emil patrzy na Kosara, kiwa głową, po czym przydeptuje papierosa. Niebo jaśnieje z każdą minutą. – Marek Wroński?
– No, chciałeś wiedzieć, to powiedziałem. Czego chcesz więcej, psie?
– Psie?
– Panie władzo.
– Nie, nie – odpowiada Emil. – To już psem wolę zostać.
– Puścisz mnie teraz?
Emil wskazuje Kosarowi kajdanki. Ten podchodzi do Wrońskiego z kluczykiem. Wroński unosi podbródek i się uśmiecha. Wie, że granie na czas i udawanie idioty przed tym cholernym gliniarzem nie ma sensu. To musi być ten, o którym się opowiada przy piwie w podwórkach.
– Cieszę się, że poszedłeś po rozum do głowy, Wrona – dodaje Kosar.
– Kosar, było tak: zauważyliśmy mężczyznę wychodzącego z kiosku.
– Nie reagował na wezwania i okrzyki „Stój, policja”?
– Przeciwnie. Zareagował, ale ucieczką.
– No tak. Potwierdzam. Wznosiliśmy głośne okrzyki „Stój, policja” kilka razy – uściśla Kosar. – I ja też krzyczałem.
– Tak. Zawsze krzyczysz.
– Co dalej?
– Normalnie. Podjąłem pościg. Widziałeś, prawda?
– Widziałem