Czas Wagi. Aleksander Sowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czas Wagi - Aleksander Sowa страница 5
– W oko. Dlatego się musiałem zasłonić. Widziałeś, prawda?
– Wszystko. Chciał cię uderzyć w oko z zamiarem pozbawienia życia lub zdrowia. Krzyknął: „Zabiję cię”. Słyszałem dokładnie. Uszy mam zdrowe – mówi Kosar, mrugając do Wrony. – Tak samo jak oczy. Według mnie, wysoki sądzie, chciał zabić sierżanta Stompora tym oto przedmiotem. – Kosar wskazuje wytrych. – Niebezpiecznym narzędziem znaczy. A to stanowi przestępstwo z artykułu dwieście trzydzieści trzy Kodeksu karnego.
– Ej! Co wy kombinujecie?
– Milcz!
– No, Emil ma rację. Lepiej słuchaj. Może ci się to przydać. Bo kto, używając niebezpiecznego przedmiotu, dopuszcza się czynnej napaści na funkcjonariusza publicznego w związku z pełnieniem obowiązków służbowych, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat dziesięciu.
– Nie dostaniesz za włamanie, Wrona. I nie zrobimy ci syfu na dzielnicy, ale chciałeś obrobić kiosk uczciwego człowieka, więc ujebiemy cię za czynną napaść – mówi Emil tak, jakby napaść miała miejsce. – I posiedzisz do sprawy. A jak trafimy na dobrego proroka, to ci doklei usiłowanie zabójstwa.
– A za to jest dożywocie – dodaje uprzejmie Kosar.
– Chyba was pojebało!
– No właśnie nie bardzo – odpowiada Emil.
– Wezmę papugę, to mnie wybroni.
– Uhm. Jak chuj. A kasę ci dadzą ziomki z siłowni? A nawet jak papuga z urzędu cię jakimś cudem wybroni, to i tak posiedzisz na Służewcu, Mokotowie albo Grochowie. A że ładniutki jesteś, będziesz cwelem dla pawilonu zwyroli i zwykłych pedałów. Wreszcie spełnisz fantazje o kutasach w dupie.
– Spierdalaj.
– Po sprawie dostaniesz zawiasy. Chyba że pech albo felerna papuga… No, to wtedy pokoik w Białołęce na jakiś rok albo dwa masz pewny. I kutasów ci już nie zabraknie. Jako cwel będziesz mógł dawać audiencję na tronie. – Policjant przesuwa językiem po wnętrzu policzka, sugerując stosunek oralny.
– Nikt wam nie uwierzy.
– Wypuszczą cię za jakieś osiem, może dziesięć miesięcy. Odbyt ci zszyją i zostanie tylko syndrom stresu pourazowego. No, i trochę plemników na podniebieniu.
– Co on pierdoli?
– Pracował na Grochowie – kłamie Kosar, wzruszając ramionami. – Jako wychowek. Już taki jest. To psycholog, nie przejmuj się. Wiesz, jacy oni są.
– Nie macie świadków.
– Ale jest nas dwóch – zauważa Kosar. – A ty jeden. I jest wytrych.
– Nikogo nie uderzyłem.
– Kara za usiłowanie jest wymierzana w granicach zagrożenia przewidzianego dla danego przestępstwa – wyjaśnia jednym tchem Emil. – Czyli od roku do lat dziesięciu. Łapiesz już, bystrzaku?
– Co wy sobie, kurwa, myślicie!
– Nie podnoś głosu – ostrzega Emil. – Bo ręka mnie świerzbi.
– Będziecie mnie straszyć? Szantażować? Do reszty was popierdoliło? Za sąd będziecie robić, za prokuratora, psy jebane?
Emil uderza Wrońskiego dłonią w policzek. Głowa włamywacza odbija się od ściany. Ułamek sekundy później do policzka Wrońskiego przykleja się druga dłoń policjanta.
– Nie możecie tak.
– Nie? – Emil poprawia raz jeszcze.
– Prawo nie zezwala. Nie możesz mnie bić!
– A ty możesz kioski opierdalać? – Emil wymierza czwarty policzek, ale Wrona jest szybszy i się uchyla. – Możesz opierdolić człowieka, co uczciwie od świtu do zmierzchu zapierdala, żeby wyżywić rodzinę? Na to ci prawo pozwala? Nierobie jebany!
– Nie jesteś jakimś pieprzonym szeryfem, kurwa!
– Mogę przyjebać ci tyle razy, ile uznam, że cię to czegoś nauczy. Tak żebyś mnie zapamiętał, gnojku – cedzi Emil przez zęby, po czym wymierza włamywaczowi cios w brzuch, uderza raz jeszcze i kończy prostym w szczękę, po którym bandyta traci przytomność i pada.
Kosar dyskretnie się rozgląda, czy nie są obserwowani. Wrona tymczasem odzyskuje przytomność.
– Kiedy pan Wroński chciał cię uderzyć, musiałeś się zasłonić. I on wtedy nieszczęśliwie się nadział na twój łokieć… – Kosar urywa, wskazując niedbałym ruchem rozciętą wargę mężczyzny.
– Co potem?
– To zależy. – Kosar kręci głową. – Od niego.
– Wrona? Mam propozycję. Zagramy w grę. Nie zrobimy ci znieważenia, czynnej napaści, usiłowania zabójstwa, ciężkiego uszkodzenia ciała, a nawet zniszczenia mienia. Nie będziesz miał syfu na dzielni.
– Mówisz poważnie?
– Wpierdol częściowo załatwia sprawę. Co ty na to?
– Uderzyłem się o twój łokieć. – Wroński podnosi się z ziemi i wyciera rękawem rozciętą wargę. Spogląda na krew i nabiera powietrza. Patrzy roziskrzonym wzrokiem to na Emila, to na Kosarewicza. Wreszcie kiwa głową. – Może być?
– No, a dalej? – pyta zachęcająco Emil. – Ciekawie zacząłeś.
– Pobiegłem.
– Gdzie?
– W nieznanym kierunku.
– No nie wiem, nie wiem, coś mi tu nie pasuje.
– Ale tak było! Naprawdę! – dodaje skwapliwie Wrona, po czym spogląda na obu gliniarzy i się uśmiecha, aż widzą świeżą krew na jego zębach. A potem kolejny raz ociera rękawem posokę z ust. Pociąga nosem i krzywi się z bólu. Widać, że ciosy w korpus zrobiły na nim spore wrażenie. – Tak było.
– Z tym że nie do końca.
– Czemu?
– Bo kilka dni później jakiś gówniarz przyniesie do kiosku pieniążek w kopercie na zamek. Wystarczy też na ślusarza. No, Wrona? Co ty na to? Chyba że wolisz inaczej?
– Nie.
– Tak myślałem. Tylko pamiętaj: sprawdzę. A jak mnie zrobisz w chuja, to cię znajdę i wtedy nie będzie już nigdy żadnego układu, jasne?
Spoglądają na włamywacza. Wroński stoi