Do przerwy 0:1. Adam Bahdaj

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Do przerwy 0:1 - Adam Bahdaj страница 4

Do przerwy 0:1 - Adam Bahdaj Klub łowców przygód

Скачать книгу

roziskrzonymi z podniecenia oczami.

      – Nie, czarne, tak jak Polonia.

      Argument okazał się bardzo przekonywający. Polonia była dla wszystkich chłopców z Górczewskiej, a przede wszystkim dla mieszkańców Gołębnika, najukochańszą warszawską drużyną. Kibicowali jej zawzięcie. Gotowi byli toczyć o nią zażarte boje ze zwolennikami CWKS-u lub Gwardii. Nic więc dziwnego, że Perełka nie próbował się sprzeciwiać. Zapytał tylko:

      – A jak nazwiemy nasz klub?

      – Już mam nazwę, tylko musimy ją wszyscy zatwierdzić.

      – Powiedz, jaką? – Perełka dygotał z podniecenia. Drobiąc obok wysokiego Mandżaro, podskakiwał, zacierał dłonie, zaciskał palce. Ale Mandżaro zachował spokój godny autora dobrego pomysłu.

      – Nie powiem, dowiesz się na zebraniu. Każdy napisze na kartce swoją nazwę, a potem będziemy głosowali.

      – Świetnie! – Perełka podskoczył jak konik polny. – Ja też coś wymyślę. Muszę się tylko zastanowić.

      Umilkli, gdyż Perełka zaczął się tak głęboko zastanawiać nad nazwą drużyny, że w drodze do boiska nie powiedział już ani słowa.

      Boiskiem nazywali chłopcy plac, na którym kopali piłkę. Był to niewielki teren wciśnięty między warszawskie gruzy, zasypany odłamkami cegły, zarośnięty po bokach gąszczem zielska i chwastów. Dla zapalonych piłkarzy stanowił on oazę wśród wielkiego rumowiska nieuprzątniętych jeszcze gruzów. Z jednej strony odgradzała go od ulicy ślepa ściana wypalonej kilkupiętrowej kamienicy, z drugiej – rumowisko parterowego domu zarośnięte chwastami, z trzeciej – wysoki płot, za którym znajdowało się cmentarzysko starych samochodów, z czwartej zaś – ogród warzywny warszawskiego „badylarza”. Na tym nędznym placyku skupiało się życie sportowe chłopców z Górczewskiej i okolicznych ulic. Tętniło ono najmocniej w godzinach popołudniowych, kiedy chłopcy opuszczali progi szkoły. Teraz, gdy zaczynały się wakacje, boisko było zajęte od rana do wieczora. Rozgrywano tu pasjonujące mecze, kończące się zwykle kłótniami, a nawet bójkami. Organizowano turnieje zapaśnicze. Urządzano naprędce zawody lekkoatletyczne. Często odbywały się również pokazy i zawody akrobatyczne, chodzenie na rękach, skoki i inne sztuki.

      Od czasu gdy chłopcy z Gołębnika pod wodzą Felka Mandżaro wygrali mecz z reprezentacją Górczewskiej, plac stał się ich boiskiem, a oni jego właścicielami. Każdego intruza, który chciał im przeszkodzić w treningach, przepędzali bez pardonu, a protestujący przeciwko tym przywłaszczonym prawom niejednokrotnie musieli opuszczać boisko z podbitym okiem lub nadwerężoną szczęką.

      Mandżaro i Perełka już z daleka, przez wyrwę w murze, ujrzeli na swym boisku kilku chłopców kopiących piłkę. Widok ten poderwał ich do szybkiego biegu. Któż to śmiał zająć ich boisko, i to w godzinach wyznaczonych na trening? Błyskawicznie przemknęli przez szczelinę w murze, wpadli na wyłysiałą murawę i stanęli, jakby im ktoś podciął nogi.

      Na boisku, wśród uwijających się za piłką chłopców, zobaczyli bowiem Skumbrię, przywódcę Bażantów z Okopowej, kapitana drużyny, z którą mieli się zmierzyć w najbliższą niedzielę. Widok ten tak ich zaskoczył, że przez chwilę stali jak sparaliżowani, nie wiedząc, co począć w tak nieprzewidzianym wypadku. Z zupełnego osłupienia wyrwał ich dopiero Poldek Piechowiak, zwany przez chłopców z Gołębnika Pająkiem z powodu nikłej budowy i nieproporcjonalnie długich kończyn. Pająk należał do najpilniejszych piłkarzy, a jednocześnie był najgorszym graczem drużyny, fajtłapą i patałachem, jakiego trudno było spotkać wśród chłopców na Górczewskiej. Nic więc dziwnego, że był przedmiotem kpin i docinków.

      Teraz podszedł do chłopców, kolebiąc się na swych długich jak szczudła nogach. Był zatroskany i przybity.

      – Widzisz, Mandżaro, co się dzieje? – wyszeptał zdławionym głosem.

      Mandżaro wyładował na nim swą pierwszą wściekłość:

      – Pewno tyś ich tu wpuścił!

      Pająk wykrzywił płaczliwie usta.

      – Ty myślisz, że oni się pytali?

      – Trzeba im było powiedzieć, że to nasze boisko.

      – Powiedziałem.

      – I co?

      – I… Skumbria wyśmiał mnie tylko. „Wasze boisko – powiedział – to posprzątaj cegły, bo my chcemy grać’’.

      – Och, ty lebiego, trzeba ich było przegonić.

      – Spróbuj ty, bo ja nie chcę oberwać.

      Mandżaro posłał Poldkowi pełne pogardy spojrzenie, po czym popatrzył na boisko. Bażanty kopały na jedną bramkę. Skumbria ustawił właśnie piłkę i chciał strzelić, kiedy Mandżaro podszedł do niego i złapał go za rękaw.

      – To nasze boisko – wycedził przez zęby.

      Skumbria odepchnął go takim ruchem, jakim odpycha się natręta.

      – Nie przeszkadzaj, nie widzisz, że gramy?

      – To nasze boisko – powtórzył Mandżaro podniesionym głosem.

      Skumbria spojrzał, jakby go dopiero teraz zobaczył. Wepchnął ręce w kieszenie, uniósł lekko ramiona, przymrużył zaczepnie oczy.

      – Może wynająłeś od magistratu, co? – zakpił.

      Mandżaro poczerwieniał aż po linię opadających na czoło włosów, wysunął do przodu szczękę, zacisnął pięści i w pozycji gotowej do skoku wpatrywał się w wykrzywioną kpiącym uśmiechem twarz Skumbrii.

      – Nie wygłupiaj się, Rysiek. Radzę wam, zbierajcie manele i odpływajcie, bo my o czwartej zaczynamy trening.

      – Rysiek, daj mu w ucho! – odezwał się z boku niski, wyzywający głos i w tej samej chwili zbliżył się do nich smagły, dobrze zbudowany chłopiec. Ubrany był według najświeższej mody panującej na Woli. Miał na sobie wełnianą koszulę w kratę, wąskie welwetowe spodnie z szerokimi mankietami i zamszowe buty na grubej podeszwie z podwójnym szyciem dokoła. Obcięte na jeża i starannie przyczesane włosy świadczyły o tym, że ten młody chłopiec wzoruje się na najelegantszych bikiniarzach warszawskiego śródmieścia. Twarz miał drobną, niemal dziewczęcą i tylko ciemne, ponure oczy mówiły, że w tym małym elegancie z Woli tkwi coś niepokojąco złego. Był to Julek Wawrzusiak, zwany na Woli „Królewiczem”. Gdy zbliżał się do Mandżaro, otaczający ich chłopcy rozstąpili się z respektem.

      Wtedy spoza pleców Mandżaro, jak sprężynka, wyskoczył mały, zwinny Perełka.

      – Wolnego, wolnego! – zawołał wysokim falsetem. – Myślicie, że się zlękniemy? Poczekajcie, za chwilę przyjdzie tu cała nasza paka.

      Mandżaro, czując nadchodzącą pomoc, jeszcze bardziej zacisnął szczęki i groźniej spojrzał na przeciwników.

      – Liczę do dziesięciu, jeżeli stąd nie spłyniecie,

Скачать книгу