Budynek Q. David Baldacci
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Budynek Q - David Baldacci страница 14
Niemal bezszelestnie wśliznął się do przyczepy i oświetlił wnętrze latarką. Zobaczył pudełko, podniósł je jedną ręką.
Wysiadł.
– Co ty tu kombinujesz?
Rogers się zatrzymał. Tuż potem usłyszał trzask odciąganego kurka.
Kątem oka dostrzegł stojącego z boku przyczepy Mike’a Donohue z bronią w ręku i papierową serwetką przyklejoną do spodni w kroku.
– Odłóż to natychmiast, szmaciarzu.
Rogers odstawił karton. Niepostrzeżenie wysunął nóż z pochwy.
– W porządku. Teraz mogę odstrzelić ci dupę, bo nie upuścisz pudła i nie zniszczysz mi pistoletu, ciulu.
Rogers obrócił się na pięcie, wziął zamach i z impetem ugodził handlarza nożem. Ostrze przebiło tęgiego mężczyznę na wylot i utknęło w drewnianej ściance przyczepy. Przyszpiliło go jak ćmę do tablicy korkowej.
Po jednym długim krzyku Donohue wyzionął ducha.
Ale krzyk nie ucichł.
Przez chwilę Rogers nie mógł pojąć, dlaczego truposz wydaje z siebie dźwięki, póki nie spojrzał dalej i nie ujrzał małego chłopca wychylającego się z okna samochodu po stronie kierowcy, z zestawem Happy Meal w ręku i plamą ketchupu w kąciku ust.
Dzieciak musiał spać na przednim siedzeniu, kiedy Rogers lustrował auto i przyczepę.
Teraz patrzył prosto na niego. Ale było ciemno. Niemożliwe, żeby…
Mózg Rogersa miotał się we wnętrzu czaszki i nie znajdował rozwiązania. Rozważał wszystkie możliwości z wyjątkiem tej jednej.
Nie było innego wyjścia.
Rogers rzucił się ku chłopcu, chwycił go za ramię i wywlókł z kabiny samochodu. Dzieciak wypuścił z rąk swój Happy Meal i cały czas krzyczał, póki Rogers nie przycisnął mu dłoni do twarzy. Mały wyrywał się i walczył, ale gdy płucom i mózgowi zaczęło brakować tlenu, szamotanie powoli słabło.
Rogers odliczał w głowie, nie patrząc na chłopca tylko na martwego Donohue, prawdopodobnie jego ojca.
Osiem… dziewięć… dziesięć.
Gdy tylko dzieciak bezwładnie upadł na ziemię, Rogers oderwał dłoń od jego twarzy. Sprawdził puls. Wyczuwalny. Słaby, ale płuca pompowały powietrze, drobna pierś unosiła się bowiem i opadała.
Żyje.
Rogers wpatrywał się w chłopca. Jasne włosy, kończyny chude jak patyki. Na karku duże piegi.
Umysł Rogersa znów spudłował.
Co on wyprawia?
Nie zostawia się świadków. Nigdy nie zostawia się po sobie żywych.
Dokończ robotę. Wystarczy ci kilka sekund.
Zamiast tego wsadził chłopca na przednie siedzenie samochodu i zatrzasnął drzwi. Wyciągnął nóż z ciała handlarza, a ono od razu osunęło się na ziemię. Wytarł ostrze w trawę i wsunął je do pochwy.
Wziął karton z pistoletem, pobiegł z nim do swojego chevroleta, wsiadł za kierownicę i ruszył z miejsca. Dotarł do głównej drogi, nadepnął gaz.
Pędząc przed siebie, przesunął dłonią po pudełku z M11-B.
Egzemplarz kolekcjonerski.
Osławiony M11.
Ponad trzydzieści lat temu przyłożono mu do głowy lufę rewolweru i trzymano tam przez bite pięć minut. Ale M11 nie był rewolwerem, tylko półautomatem z magazynkiem na naboje.
Dlatego Rogers nie zabrał rewolweru kobiecie, którą zabił w tamtej ciasnej uliczce.
W przeciwieństwie do rewolweru, który strzela, gdy komora bębenka z kulą jest w jednej linii z kurkiem, półautomat wystrzeli bez względu na to, czy w magazynku znajduje się tylko jeden nabój, czy jest ich tam trzynaście. Pistoletem z magazynkiem nie gra się w rosyjską ruletkę, chyba że komuś nie zależy na życiu.
Rogers nie chciał dać przeciwnikowi szansy na ocalenie.
Zdążył już przejechać osiemdziesiąt kilometrów i nadal nie wiedział, dlaczego po prostu nie zabił tego dzieciaka.
Coś w jego głowie go powstrzymywało. A sądził, że dobrze wie, co się w niej dzieje.
Najwyraźniej się mylił.
Uciekając na wschód ze swoim łupem, Paul Rogers zastanawiał się, w czym jeszcze się pomylił.
8
Puller przejechał przez Richmond, gdzie Lynda Demirjian dożywała swoich dni w hospicjum, i kontynuował podróż na południowy wschód. Prowadził użyczonego mu przez wojsko czarnego chevroleta malibu, który mu odpowiadał, ponieważ nie wyposażono go w żadne fajerwerki, tylko w to, co potrzebne: silnik, cztery koła i kierownicę.
Przemieszczał się szybko autostradą międzystanową numer sześćdziesiąt cztery i dotarł do Hampton akurat na czas, by zameldować się w motelu i przespać kilka godzin.
Wstał o świcie. Wziął kubek kawy oraz bajgla z motelowego bufetu, wsiadł do swojego malibu i ruszył do Fort Monroe.
Bazy nie użytkowano od roku dwa tysiące jedenastego. Prezydent Obama zamienił część obiektu w pomnik historii. Nosił imię piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych Jamesa Monroego. Co zaskakujące, przez całą wojnę secesyjną fort pozostawał w rękach unionistów i stanowił bazę wypadową zwieńczonych sukcesem ataków generała Granta na Petersburg oraz Richmond, stolicę konfederatów, które zasadniczo zakończyły wojnę. Kwaterował tu generał konfederatów Robert E. Lee. A konfederacki prezydent Jefferson Davis był po wojnie więziony w Fort Monroe. W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku utworzono tam park na jego cześć.
Puller pomyślał sobie, że to jeden z nielicznych wypadków w historii, kiedy więzień zostaje uhonorowany parkiem.
Fort, usytuowany na południowym cyplu półwyspu Wirginia, od początku siedemnastego wieku strzegł kanału nawigacyjnego pomiędzy akwenem Hampton Roads a zatoką Chesapeake. Siedmioboczna twierdza była największą kamienną budowlą obronną wzniesioną w Stanach Zjednoczonych. W tysiąc osiemset dziewiętnastym roku oficjalnie ją otwarto i nadano jej imię Monroego. Fort miał uniemożliwić lądowanie wrogich wojsk, ich przemarsz wybrzeżem na Waszyngton i doszczętne spalenie miasta, czego Brytyjczycy dopuścili się w wojnie z Amerykanami w tysiąc osiemset dwunastym roku.
Fort Wool,