Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 14

Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz

Скачать книгу

się i wyciągnął rękę.

      – Ależ nie! To nie dla pana. Niech pan powącha! Bajeczne, prawda?

      – Owszem, ładnie pachną – odparł zmieszany.

      – Pan musi być, swoją drogą, bardzo zarozumiały.

      – Ja? Dlaczego? – zdziwił się szczerze.

      – No, bo już panu się zdawało, że kwiaty przeznaczam dla niego. Pewno często dostaje pan kwiaty od kobiet?

      Dyzma wprawdzie nigdy nie dostał od żadnej kobiety kwiatów, odparł jednak na wszelki wypadek:

      – Czasami.

      – Podobno słynie pan w warszawskim mondzie jako silny człowiek.

      – Ja?

      – Ojciec mi mówił. Zresztą, rzeczywiście, wygląda pan na… Aha, pan gra w bilard?

      – Niemal od dziecka – odpowiedział, przypominając sobie zadymioną salkę bilardową w cukierni Aronsona w Łyskowie.

      – My też mamy w domu bilard, lecz nikt z nas grać nie umie. Chętnie nauczyłabym się, gdyby pan znalazł dla mnie trochę czasu…

      – Pani? – zdziwił się. Nigdy nie wyobrażał sobie, że kobieta może grać w bilard. – Przecie to męska gra.

      – Ja właśnie lubię męskie gry. Nauczy mnie pan?

      – Z przyjemnością.

      – Możemy zacząć choćby zaraz.

      – Nie – odparł Dyzma – mam dziś jeszcze dużo roboty. Muszę rozpatrzyć się w księgach, w rachunkach…

      – Hm… nie jest pan przesadnie uprzejmy. Ale to leży w pana typie.

      – A to dobrze czy źle? – zaryzykował.

      – Co? – zapytała chłodno.

      – No, to, że jestem takim typem?

      – Wie pan… Będę szczera. Lubię mieć do czynienia z ludźmi stanowiącymi pewną pozytywną wartość, byle nie przypominali mojego papy. Ale z góry chciałabym zaznaczyć i hm… wyjaśnić, że… Nie pogniewa się pan za szczerość?…

      – Broń Boże.

      – Ale bliżej mnie to nie obchodzi.

      – Nie rozumiem.

      – Lubi pan kropki nad „i”?

      – Co?

      – Lubi pan też, widzę, sytuacje wyraźne. To bardzo dobrze. Otóż, jeżeli nawet będę dla pana życzliwa, chciałabym, by pan nie wyciągał z tego zbyt dalekich wniosków. Inaczej mówiąc, ode mnie kwiatów nie będzie pan dostawał.

      Wreszcie się zorientował, o co jej chodziło, i roześmiał się.

      – Ja nie liczyłem na to wcale.

      – To świetnie. Najlepiej jest, gdy się sprawy stawia jasno.

      Nie wiedział sam dlaczego, ale czuł się dotknięty, i powiedział prawie bez namysłu:

      – Ma pani rację. Odpłacę więc pani równą szczerością. Pani też nie jest moim typem.

      – Tak? Tym lepiej – odparła nieco zaskoczona. – To porozumienie umożliwia nam naukę bilardu.

      Kuniccy zawrócili i przyłączyli się do nich.

      Kasia wzięła Ninę pod rękę i podała jej kwiaty ze słowami:

      – Proszę cię, Ninuś, lubisz nikotiany…

      Kunicki obrzucił ją spojrzeniem, w którym pomimo zmroku Dyzma dojrzał wyraźną złość.

      – Po co te manifestacje? – syknął, sepleniąc mocno.

      Pani Nina, na twarzy której odbiło się zmieszanie, rzekła cicho:

      – Szkoda, że je zerwałaś. Życie kwiatów i tak jest bardzo krótkie…

      W hallu rozstali się, wymieniając zdawkowe życzenia dobrej nocy. Dyzma jednak nie myślał o śnie. Postanowił za wszelką cenę starać się zapoznać z materiałami dotyczącymi spraw majątkowych Kunickiego. Były to rzeczy wysoce skomplikowane, najeżone cyframi i pełne wrogich, niezrozumiałych wyrazów, których albo wcale nie znał, albo pojąć nie mógł ich tajemniczego znaczenia. Remanent, eskonto, trakcja, półfabrykat, cło ochronne, reasekuracja, rekompensata, tendencja, hossa, ekwiwalent – na czoło Dyzmy wystąpił kroplisty pot.

      Zaczął czytać półgłosem, lecz i to nie pomagało. Po prostu przestał rozumieć znaczenie wymawianych słów, sens których uciekał z jego świadomości, stawał się pusty i nieuchwytny.

      Nikodem zrywał się od biurka i biegał po pokoju, wybuchając przekleństwami i tłukąc skronie zaciśniętymi pięściami.

      – A jednak muszę, muszę – powtarzał uparcie – muszę to rozgryźć, bo inaczej przepadnę.

      Znowu zaczął czytać i zrywał się znowu.

      – Nie, to na nic, łeb mi pęknie, a nic nie zrozumiem.

      Poszedł do łazienki i odkręciwszy kran z zimną wodą wsunął ciemię pod orzeźwiający strumień. Stał tak, pochylony, kilka minut i myślał:

      „Pomoże czy nie pomoże…”

      Nie pomogło. Całą noc spędził na wertowaniu papierów i jedynym rezultatem tej męki był silny ból głowy. Mgliste i urywkowe wyobrażenie o kompleksie gospodarki Koborowa żadną miarą nie mogło wystarczyć już nie tylko do administrowania, lecz nawet dla rozmawiania o tych interesach z Kunickim.

      „Co robić?”

      Myślał nad tym długo i postanowił w żadnym wypadku nie kapitulować bez walki.

      „Przeciągnąć jak najdłużej, a może tymczasem przyjdzie skądś ratunek”.

      Było już po ósmej, gdy Kunicki zastał Dyzmę przy biurku wśród porozkładanych ksiąg i papierów.

      – Kochany panie Nikodemie – zawołał z udawanym oburzeniem – co pan wyprawia! Przecie pan wcale nie spał! Pracowitość pracowitością, a zdrowie zdrowiem.

      – Nic mi nie będzie – odparł Dyzma – jak coś zacznę robić, nie lubię sobie przerywać.

      – To z pana zawzięta sztuka. No i jakże?

      – A no, nic.

      – Ale przyzna pan, kochany panie Nikodemie, że cały materiał utrzymany pierwszorzędnie. Przejrzysty, systematyczny, ścisły…

      Dyzma

Скачать книгу