Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski страница 13
Ktoś się nieźle nagłowił, żeby to wszystko tak rozpisać. Widać było, że robiono to w jakimś relatywnie prostym programie graficznym, bez udziwnień i bajerów; przełączyłem projektor w tryb trójwymiaru, wyciągnąłem z podstawki rysik i zacząłem mozolnie, kawałek po kawałku rozkładać płaskie drzewka zależności na struktury trójwymiarowe.
Ktoś inny pewnie otworzyłby to wszystko naraz, tak jak Kulas założył szpanerskie okulary i rękawice, po czym błyskawicznie scalił to w jedną, zintegrowaną, wielowarstwową i multimedialną prezentację. Klik, i widzisz firmy; klik, i masz ludzi; klik, i całość przesuwa się w czasie.
No a ja tak nie umiałem. Ja musiałem obejrzeć wszystko po kolei, przyswoić, zrozumieć. „Mono” przezywali mnie jeszcze koledzy w szkole; że niby tylko jednym kanałem potrafiłem nadawać.
Za to jak wziąłem się za coś, to reszta świata dla mnie nie istniała.
Huknęły odbijające się od ściany drzwi – to Kusto przyszedł w końcu do mnie. Nie spojrzał nawet, nie starczyło mu odwagi cywilnej, tylko od razu władował się na kanapę, ułożył obok, wsunął mi łeb na kolana i zaczął śmierdzieć.
– No cześć, zasrańcu. – Podrapałem go za uszami lewą ręką. – I kto to się spaskudził na korytarzu, co...? Kto jest niegrzeczną psiną, kto nie potrafi sobie łapami dupska przytrzymać? Komu tyle razy tłumaczyłem, że nie sramy w domu?
Wielkie cielsko sapnęło tylko ciężko: no co poradzisz, Saszka? Takie psie życie.
Zatrzymałem na chwilę jeden slajd, zbliżyłem: Daniłow, prezes rady nadzorczej K-Mer Corp. Zdjęcie już znajomej twarzy w niebieskich okularkach na niebieskim tle. Inaczej to się czuje, jak rozmawiać z człowiekiem na żywo, a inaczej, jak go zobaczyć w takich papierach.
Czyli mój znajomy z K-Merowa był naprawdę, ale to naprawdę ważną szychą w jednej z największych, a na pewno najistotniejszej firmie naszego obwodu. Firmie na tyle wielkiej i potężnej, że nikt nie odważył się wejść jej w drogę, żeby nie zostać rozjechanym przez dwustutonowy automatyczny kombajn odkrywkowy do węgla... I zarazem na tyle nierozważnej, żeby na piękne oczy dać kasę oszustowi?
Przeklikałem parę slajdów, znalazłem ten, gdzie były podane szczegóły feralnej transakcji. Trzydzieści milionów bez kilku groszy... Niemała sumka, nie ma co. Tylko na jakiej podstawie? Bo tutaj mam wskazane tylko lakonicznie: powstało zadłużenie, niespłacone na dzień taki i taki.
Sprawa była niby typowa: ktoś dostaje gotówkę, zobowiązuje się oddać. Nie oddaje i cześć... Nie to, że ukradł, ale jest winny.
Poczułem, że tyłek zaczyna kleić mi się do syntoskórowej kanapy, więc włączyłem aktywny nadmuch siedzeń. Zaszumiało, przez perforowany materiał zaczęło sączyć się strużkami zasysane przez wloty u dołu powietrze. Ech, powinno być chłodniejsze, ale moduł klimatyzacji zepsuł się rok temu i jakoś tak nie złożyło się, żeby go naprawić.
Pociągnąłem jeszcze łyk ze szklanki, powoli układając sobie w głowie scenariusz wydarzeń.
Tamci, to jest menedżerowie niższego stopnia, pewnie przez miesiąc próbowali zamieść to pod dywan, ale w końcu smród doszedł do niebieskiego szefa. Daniłow dostał piany na pysku i zapowiedział, że teraz on się tym zajmie – tak mi to przynajmniej sam opowiedział.
Odchyliłem się w tył na oparciu, założyłem ręce za głowę. Ale dlaczego akurat ja? Daniłow mówił coś o ludziach, którzy mnie rekomendowali, i że mam doskonałe referencje. Podał nawet nazwę agencji, dla której pracowałem jako detektyw... Ciekawe, czy moja licencja jest w ogóle jeszcze ważna, tak swoją drogą.
No pracowałem z nimi, owszem. Dałem radę ogarnąć jeden temat. Zapłacili nieźle, bo ładnie im to wyrysowałem, mimo że roboty miałem z tym dosłownie dwa telefony. Tylko to było tak dawno, że nawet nie byłem pewien, ile lat temu.
I on trafił akurat do nich. A oni polecili akurat mnie.
No dobra, spoko. Brzmi legitnie.
Kusto zaczął wpychać mi się na kolana, więc zsunąłem go kawałek, osuszyłem do końca szklankę i wróciłem do przeglądania wykresów.
Coś tu było nie tak, ten cały Valenta jak gdyby tę kasę po prostu od nich dostał! Nie przekręcił ich, nie wsadził na minę, nie wymusił, nie oszukał. Ktoś mu te trzydzieści baniek dał na talerzu.
Otworzyłem plik z danymi księgowymi za dany okres, zacząłem wiersz po wierszu przeglądać rekordy.
Tak, głównym mącicielem w tej sprawie nie był w ogóle duży K-Mer, tylko jakaś jego satelicka spółka zależna. Niby stuprocentowa własność, a jednak mająca swoistą autonomię, co tłumaczyło łatwość, z jaką jej dyrektor przerzucił na konto oszusta takie pieniądze.
– Sobkow... Pavel... – wstukałem w klawiaturę wyszukiwarki strumieniowej. – Opa, suka bliadź mać twaju.
Cały ekran zajęło imponująco szczegółowe zdjęcie z lekko podkręconym kontrastem. Podkręconym na tyle, żeby pięknie wyłapać głęboki brąz kanap w saloniku VIP lotniska, błysk potłuczonego szkła zaścielającego podłogę i wyjątkowo malowniczy bryzg krwi, ciągnący się od rozsmarowanej po dywanie głowy trupa w pięknie skrojonej, białej kurtce. Obok leżało jeszcze jedno ciało z przestrzeloną na wylot kamizelką kuloodporną wysokiej klasy i nogi kolejnego w ciężkich, wojskowych butach na wzmocnionym obcasie.
Przeleciałem na szybko tekst, kliknąłem filmik z kamery bezpieczeństwa. Jakość była, oczywiście, podła, natomiast przez okno widać było pod dziwnym kątem, jak tamci wchodzą do saloniku, rozsiadają się... A potem ktoś wchodzi przez drzwi i wyjmuje ich jednego po drugim.
Szybko, sprawnie, skutecznie. Nawet z pewną lekką, taneczną gracją, powiedziałbym. Przewinąłem w tył, w przód. W tył, po klatce w przód.
Ochroniarz przy Sobkowie strzela serią, kilka kul sięga zabójcy. Ten pada na ziemię, potem powłóczy nogą... A już chwilę potem doskakuje do Sobkowa jakby nigdy nic. Biznesmen spogląda w górę, chyba prosi o życie, bo porusza ustami...
Strzał, wypikselowany na filmie bryzg.
Nie spuszczając oczu z ekranu, nalałem sobie kolejną szklankę, od razu wychyliłem połowę.
Wedle doniesień zabójstwo miało miejsce ubiegłej nocy. Nie pierwsze, nie jedyne i nie ostatnie w NeoSybirsku; sam znałem kilku ludzi od mokrej roboty, i nawet mnie zdarzało się z niejednego pieca chleb jeść, cokolwiek to stare porzekadło miałoby znaczyć – natomiast tutaj był to kolejny niepokojący zbieg okoliczności.
Bo to oznaczało, że z człowiekiem, który na piękne oczy przelał Valencie prawie trzydzieści dużych kółek, już nie pogadam. Ile to trzeba by pracować, żeby zarobić takie pieniądze, ha? Albo całe życie, albo zrobić jeden złoty...
...strzał.
Cholera,