Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski страница 15

Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski

Скачать книгу

siebie i dla rodziny, jakoś dociągnąć do kolejnego sezonu. Nakraść z wagonów tyle węgla, żeby starczyło na przetrwanie zimy.

      Jeszcze jeden cwaniak wyskoczył ku mnie i zamachnął się potężną protezą ręki, na której końcu mignęło coś na kształt nożyc do metalu, ale wyminąłem go tylko łukiem, zahaczając o przeciwny pas ruchu.

      Obudowa lusterka strzeliła i złożyła się, gdy dosłownie musnąłem przejeżdżający w drugą stronę dziesięciokołowy transportowiec; asystent ruchu zawył z przerażeniem, migając wszystkimi światłami.

      – Spokojnie, panikarzu jeden, wszystko pod kontrolą – mruknąłem, wysterowując z powrotem na prostą. Zaczerpnąłem tchu, szyba zjechała w bok, wprawnym gestem znów ustawiłem lusterko we właściwej pozycji.

      Został mi jeszcze kawałek, ale teraz miało być już spokojniej, najgorszy rejon wielodzietnego proletariatu miałem za sobą. Po obu stronach ulicy wznosiły się jeden przy drugim warsztaty, chałupnicze fabryczki wszczepów i udoskonaleń, podwórkowe gabinety zabiegowe i salony tego, co w dzisiejszych czasach uchodzić miało za urodę... Słowem, zaplecze produkcyjno-usługowe dla tych, co mieszkając bliżej NeoSybirska, wyprawiali się do miasta po łupy.

      W końcu udało mi się dojechać do dużej obwodnicy, z ulgą włączyłem się do ruchu. Co prawda mój zjazd miał był już, lada chwila, ale zawsze to chwila odpoczynku – kliknąłem autopilota, opuściłem sobie oparcie fotela.

      – Marco Valenta... – powtórzyłem w zadumie.

      Gdzieś tam, pośród widocznych nawet stąd wysokościowców śródmieścia, ukrywał się typek, winny mojemu klientowi trzydzieści baniek. Typek na tyle nierozsądny, żeby myśleć, że może tak po prostu nie oddać komuś pieniędzy... I w dodatku rzucić w Strumień nagrania, kompromitujące wciąż urzędującego, a wkrótce nowo wybranego gubernatora.

      Nie miałem nawet cienia wątpliwości, że obecny gubernator jest zarazem też przyszłym. Ani jakikolwiek kompromat, ani nic innego nie mogło wpłynąć na decyzję, rzekomo leżącą w rękach ludu, a faktycznie podejmowaną gdzieś w odległym Moscov City... I tym dziwniejsza wydawała mi się cała sprawa.

      Valenta pójdzie siedzieć jak nic, a w więzieniu się zabije. Taki zwyczaj był w naszej Federacji, że niewygodni aresztanci dostawali na kratkami wyrzutów sumienia, i to przeważnie ze skutkiem śmiertelnym. Ostatnio w modzie było pobicie samego siebie w jednoosobowej izolatce.

      A to znaczyło, że trzeba będzie dotrzeć do niego, zanim zrobi to ktoś inny, i wyrwać mu tę kasę z gardła.

      Nawigacja oczywiście nie zamierzała poprowadzić mnie tam, gdzie chciałem, więc złapałem za kierownicę i w ostatniej chwili sam wpadłem w prowadzący ku Zaporze zjazd.

      Po lewej miałem teraz potężną rzekę Ob, toczącą bury nurt ku czekającemu na nią NeoSybirskowi, a po prawej połacie uschniętego lasu, szczelnie otaczającego całą metropolię. Tu i ówdzie pomiędzy drzewami stały sklecone z byle czego chatki bezdomnych, wokół przystanku komunikacji miejskiej wyrosło nawet coś na kształt zajazdu, kuszącego kierowców nachalną, holograficzną reklamą cycatej panny kręcącej tyłkiem... Ale ja miałem ten etap za sobą.

      Teraz byłem poważnym, odpowiedzialnym człowiekiem, zajmującym się poważnymi sprawami i pracującym na naprawdę zbożny, godny pochwały cel.

      Zapora ciągnęła się ogromnym, rozświetlonym lampami łukiem po skosie od drogi, cienką linią zbrojonego betonu odgradzając dolinę rzeki od niewyobrażalnie ogromnego masywu zbiornika wodnego po drugiej stronie. Nawet stąd widziałem białe pióropusze wody, dniem i nocą wypuszczanej przez poszczególne śluzy.

      „Białe złoto Syberii” – mówili o tej hydroelektrowni z dumą. Czysta energia! Natura okiełznana przez człowieka.

      Co z tego, skoro w tej chwili turbiny nie zaspokajały nawet jednego procenta potrzeb miasta? Elektrownia chodziła, bo musiała chodzić, a produkowany przez nią prąd sprzedawano po horrendalnych stawkach bogaczom na tyle głupim i próżnym, żeby chcieć chełpić się swoją proekologicznością.

      Zjechałem na żwirowy parking przed wjazdem na Zaporę, gdzie już stały czekające na mnie samochody. Od jednego z nich oderwała się sylwetka – po charakterystycznym chodzie i długich połach kaftana rozpoznałem Cesarza.

      – ...udy! – Drzwi merca podniosły się, doleciała do mnie tylko końcówka zawołania. – Człowieku, ile mamy na ciebie czekać?! Już myślałem, że ciebie też dorwali po drodze!

      – Siema. – Skinąłem Cesarzowi głową, przybiliśmy piątkę.

      – Masz towar?!

      – No mam, mam... Coś taki nerwowy, człowieku?

      Otwarłem bagażnik, podniosłem podłogę. Cesarz omiótł spojrzeniem pojemniki, pokręcił głową.

      – Za dużo, Chudy.

      – Za... za dużo? – Myślałem, że się przesłyszałem albo on pomylił słowa. – Tyle co zawsze!

      Cesarz spojrzał na mnie tymi swoimi skośnymi, wąskimi oczami z podmalowaną górną kreską. Nie wiem, czy jakby był taki spasiony w szkole, to dostałby tę samą ksywę; raczej byśmy go przezwali „Sumo” albo po prostu „Baryła”. Z drugiej strony, te wszystkie bajania o tym, że jego rodzina wywodzi się z bocznej linii dysydentów z obozu rządzącego Chin, były nawet zabawne, więc przezwisko dostał siłą rzeczy.

      – Za dużo – powtórzył. – Wezmę tylko trzy. Jakbyś miał sam pseudokortyzon, to na pniu chłopaki spylą, a tak... Tylko ten jeden masz?

      – No tak zawsze było, nie? Jeden plus trzy. Cesarz, weź wszystko!

      Pokręcił głową, machnął ręką: spomiędzy samochodów wysypali się jego robole, gotowi od razu rozparcelować zawartość mojej dostawy na pomniejsze transporty, do rozwiezienia po klinikach NeoSybirska. Pokazał na baniak z pseudokortyzonem, potem puknął w dwa z syntadrenaliną.

      Widziałem, że się zawahał, więc uśmiechnąłem się przymilnie.

      – Nic nie poradzę, Chudy. Jest, jak jest.

      Ponad ramieniem Cesarza zauważyłem, że pomiędzy samochodami jego konwoju przechadza się ktoś jeszcze. Potężna, zwalista i kanciasta sylwetka, górująca o dobry metr ponad całą resztą ludzi... Nie, tego typa nie dało się pomylić z nikim.

      – Cesarz, a jak jest, powiedz mi? – Wysunąłem się nieco na bok, machnąłem ręką. – Ej, siemano, Trzydziestyczwarty!

      Usłyszał, obrócił ku mnie głowę i spojrzał wzrokiem ciężkim niczym artyleryjski pocisk. Sycząc hydrauliką i zgrzytając zawiasami pancerza, podszedł bliżej, a ja słowo daję, że ziemia aż się zatrzęsła, gdy stanął przede mną. Spojrzał w dół, ponad krawędzią pancerza czołowego.

      – Towarzysz kapitan Khudovec – warknął, nieszczególnie zadowolony ze spotkania.

      Przez chwilę zastanawiałem się, czy uderzy mnie i zabije, ale potem wyciągnął prawicę w pancernej rękawicy na przywitanie. Odsunąłem się nieco, żeby lufa podwieszonego

Скачать книгу