Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski страница 16
Czyli pogłoski sprzed roku były prawdą: ktoś naprawdę wparował do szajdurowskiej kolonii karnej na pełnej kurwie, przebił się na wylot przez żelbetowy mur, po czym strzelając na lewo i prawo z granatników, wyciągnął Trzydziestegoczwartego na wolność.
„Wyciągnął” było słowem w pełni na miejscu, bo jeśli w więzieniu miał – a na pewno miał! – dezaktywowane wspomaganie pancerza, to chyba musieli przyjechać po niego ciągnikiem inżynieryjnym.
– Nowy pluton? – zapytałem, żeby podtrzymać rozmowę.
– Reaktywacja starego.
O kurczę, nieźle. Czyli tamta banda pojebów dała radę jakoś się rozliczyć ze starych długów i zaszłości... Albo po prostu potrzebowali Trzydziestegoczwartego do jakiejś grubej roboty.
– Pilnuj drugiego podejścia. – Cesarz poklepał go po ramieniu, chociaż wątpię, żeby tamten cokolwiek poczuł. – Jednostka pancerna, zająć pozycję obserwacyjną! Wróg może nadciągnąć w każdej chwili.
– Tak jest, towarzyszu dowódco! – odszczeknął Trzydziestyczwarty, ryknął silnikami wspomagania i powoli, niezgrabnie ruszył na wyznaczone mu stanowisko, zostawiając za sobą powoli rozwiewającą się chmurę czarnych spalin.
Patrzyłem chwilę w ślad za nim, nie mogąc nadziwić się jego uporowi i determinacji. W pewnym sensie byliśmy podobni, ja i on, bo Trzydziestyczwarty też nie wierzył w elektronikę. Tyle tylko, że ja umiałem jej używać, a on odrzucał z założenia; cały jego pancerz, wszystkie systemy chodziły na czystej mechanice.
Podobno nawet rozruch miał z akumulatora, chociaż ciężko było mi w to uwierzyć; tak jednak twierdziła jedna wspólna znajoma, która kilka lat temu się z nim przespała z ciekawości poznawczej. Kto wie, może od tamtej pory wprowadził jakieś udoskonalenia?
Nie wyobrażam sobie, że miałby ręcznie, pokrętłem za każdym razem regulować kąt podniesienia lufy, bo to przecież...
Potrząsnąłem głową, odganiając biegnące zdecydowanie nie w tę stronę myśli.
– Cesarz, co się dzieje? – powtórzyłem pytanie. – Bo chyba nie wziąłeś tego świra dla jego elokwencji?
– Ekipa z Nowodzierżyńska wypadła z gry.
Przez chwilę wpatrywałem się w jego okrągłą twarz, próbując zrozumieć, co mógł mieć na myśli.
– Wypadła z gry. To znaczy co, przebranżowili się wszyscy i otworzyli sklep spożywczy?
– Zatruli się. Ołowiem.
Wciągnąłem z sykiem powietrze.
– Wszyscy?
– Wszyscy, co do jednego. Trzy dni temu ich ktoś rozwalił na ich własnym terenie. Co ty, wiadomości nie oglądasz?!
– Nie za bardzo. Ej, ale skoro oni wypadli, to...
Urwałem. Skoro oni wypadli, to popyt powinien właśnie przebijać sufit, a Cesarz robić mi awanturę, że przywożę za mało towaru. Jeśli jednak podaż przewyższała popyt, to znaczyło, że ktoś już...
Pokiwał głową, jakby czytając moje myśli.
– Dokładnie tak, Chudy. Ktoś zagarnia pod siebie nasz rynek i zarzuca własną produkcją.
– Federalni?
– Ktoś powiązany pewnie, tak, a w każdym razie dobrze kryty. Pilnuj pleców.
Odruchowo rozejrzałem się wokoło. No tak, to tłumaczyło, dlaczego Cesarz jeździł pełnym konwojem, w dodatku ze wzmocnioną ochroną... A wynajęcie Trzydziestegoczwartego, będącego w zasadzie jednostką przełamania, dawało mu chociaż gwarancję, że ktoś inny nie wpadnie na ten sam pomysł.
– Nie żartuj sobie tak nawet. – Potrząsnąłem głową. – Może to tylko lokalne porachunki?
– Mówię ci, to ktoś duży. Chodzą słuchy, że szukają ekipy do wjazdu na zakład baryszewski.
– Baryszewo?! Przecież to głupota! Jeśli nawet sabotują produkcję, to rząd federalny zrzuci nam na głowy cztery pułki specnazu!
– Nie mówię, że chcą go zniszczyć – skrzywił się Cesarz. – Tylko że chodzą takie słuchy.
Baryszewo było naszą lokalną Mekką, rajem utraconym i ziemią obiecaną w jednym. Największa w całym obwodzie instalacja produkcji syntadrenaliny, śniąca się po nocach wszystkim lokalnym dilerom i chałupniczym chemikom.
Czasami, rzadko na czarny rynek trafiały wyniesione stamtąd komponenty, półprodukty albo fragmenty planów technicznych, i wtedy w NeoSybirsku wybuchał zawzięty bój o okruchy z pańskiego stołu. Przecież nawet mój dostawca, schowany tak głęboko, że nikt o nim nie wiedział, pracował na sprzęcie po jednym z byłych inżynierów na Baryszewie!
– To jakieś bzdury, Cesarz.
– Jak sobie chcesz. Byłem w Nowodzierżyńsku, widziałem, co z nimi zrobili. Jutro w południe pogrzeb, jakbyś chciał ruszyć dupę.
Skrzywiłem się, spuściłem głowę, dłubiąc czubkiem buta w ziemi. Nie lubiłem pogrzebów... Tamci byli naszą zażartą konkurencją, sam bym ich w łyżce wody utopił, ale chyba wypadało. Przyzwoitość wymagała, żeby pożegnać ludzi.
– Zobaczę – obiecałem sam sobie. – To co, weź może ten jeden kanister też, co...?
– Nie – uciął Cesarz, podając mi kartę z wgranymi kredytami. – Dorzuciłem ci trochę za fatygę, ale to jednorazowy bonus. Szykuj się na siedem chudych lat, Chudy, bo może nam brakować do pierwszego.
– Mhm...
Po co miałem mu mówić, że kasy miałem przynajmniej chwilowo jak lodu? Pewnie tak samo jak lód, zaraz ta kasa stopnieje, ale akurat w tej chwili nie musiałem się martwić o środki do życia.
Zerknąłem na zegarek: kuuurde, jak już późno.
– Lecę. – Podałem mu rękę. – Za tydzień, standardowo?
– Dam znać. Sam widzisz, że sytuacja jest dynamiczna. Uważaj na siebie, Chudy.
Zamknąłem bagażnik, wskoczyłem do kabiny i ruszyłem z powrotem ku miastu.
Reflektory wycinały z ciemności dwa stożki płótna popękanego asfaltu, znaki i suche drzewa przelatywały obok. Muzyka dudniła, ale ściszyłem, potem w ogóle wyłączyłem nagłośnienie. Musiałem pomyśleć.
Jakoś dużo się działo ostatnio, a ja nie radziłem sobie z takim multitaskingiem.
– Dobra, po kolei... – warknąłem.
Najpierw rzeczy najważniejsze: dojechać do domu, dać Kusto