Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski страница 17

Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski

Скачать книгу

uuu, zorza polarna, aurora borealis czy inne tam piękne nazwy. Dopiero po kilku dniach naukowcy z uniwersytetu powiedzieli, że to światło się odbija w zawieszonych nad miastem cząsteczkach chemikaliów i że wcale nie ma się co cieszyć, bo to nie jest piękne, tylko straszne.

      A ludzie i tak się cieszyli, że takie ładne i takie nasze. Na północy mają białe noce, a że Sybirak potrafi, to nasze będą niebieskie.

      Niebieskie noce, tak to ochrzcili.

      Dojechałem na osiedle, lekko już przysypiając za kółkiem. Środek nocy, po ulicach kręciły się same męty... Jak szedłem do klatki, to pomiędzy blokami poniosły się echem strzały: raz, dwa, trzy suche trzaśnięcia pistoletu, zaraz po nich seria z małokalibrowego, pewnie chałupniczego automatu. Aż odruchowo wtuliłem głowę w ramiona, przykucnąłem za samochodem. Stare nawyki nie umierają.

      – Szefie, kopsnij drobniaka... – próbował zaczepić mnie pijaczek, kiedy wstukiwałem kod.

      Pojawił się zza rogu tak niespodziewanie, że aż sięgnąłem odruchowo pod kurtkę, mimo że nic pod nią nie miałem. Tamten był szybszy: błyskawicznie uniósł ręce, skulił się i rymsnął na kolana.

      – Nie strzelać, nie strzelać! – zajęczał, odczołgując się w tył.

      – Paszoł won! – warknąłem.

      W końcu udało mi się otworzyć drzwi, wsunąłem się do klatki i zatrzasnąłem za sobą. Ufff, niech to diabli! Wystraszył mnie, ćwok jeden, ale po tych opowieściach Cesarza... Wdrapałem się na swoje piętro, po omacku otworzyłem zamki i wreszcie oparłem o ścianę własnego, bezpiecznego przedpokoju.

      O, w salonie nadal kręciły się hologramy z wykresami zależności spółek. No tak, zapomniałem zgasić, zostawiłem wszystko tak, jak było. Nierozsądnie trochę.

      Zrzuciłem z siebie ubranie, wszystko z wyjątkiem kurtki wepchnąłem do dekontaminatora, a sam siebie do łazienki. Głęboki wdech, prysznic na lodowatą wodę, i pełne zanurzenie...

      Wyłoniłem się jakiś czas później, zdecydowanie czystszy i świeższy. Nawet nie nakładając gaci, rozwaliłem się znów na kanapie, czekający już pod drzwiami łazienki Kusto polazł za mną, jak zwykle liżąc po stopach. Wódka co prawda się ugrzała, ale trudno.

      Nalałem sobie szklankę i zacząłem jeden po drugim przewijać slajdy. Ach, no tak, bo miałem je rozwinąć na trójwymiar, nie zdążyłem. Wyjąłem rysik, zaznaczyłem pierwszą z brzegu spółkę...

      Zamarłem.

      Poruszyłem jedną firmę, nitki prowadzące do tuzina innych pociągnęły się wraz z nią. Wysunąłem ją tak daleko, jak tylko pozwalał wyświetlacz. Wolną ręką przełączyłem na inny slajd, pokazujący powiązania osobowe. Na oko wybrałem nazwisko, które powinno być w tym samym miejscu, też odsunąłem na bok.

      Przeklikałem slajdy z powrotem, ustawiłem w innej kolejności. Klik – nazwiska. Klik w bok – firmy.

      Na razie się nie zgadzały. A gdyby tak przejść na drugi stopień powiązań? Gdzieś tam była taka grafika przecież. Zachowałem obydwa diagramy w pamięci podręcznej, przesunąłem kilka okien, wybrałem ten, który powinien pasować.

      Katorżnicza, żmudna robota, takie ręczne przenoszenie kawałków na podstawie własnego widzimisię. Nie wiesz dlaczego, nie wiesz, co z tego wyjdzie, ale masz przeczucie, że może pasować. Jak układanie puzzli z dziesięciu tysięcy kawałków, gdzie większość obrazka to błękitne niebo.

      Klik, klik. Jeszcze nic, ale zaczynało się powolutku coś z tego wyłaniać. Łyk ciepłej wódki, kilka granulek gównożarcia na zagrychę.

      – Sobkow, Sobkow... – zamruczałem, wyszukując związane z nim firmy.

      Klik, klik... Klik z powrotem. Zamrugałem, przetarłem lekko piekące oczy.

      Miałem to.

      Jedna ze spółek Sobkowa, schowana w drugim kręgu zależności pośredniej przez powiązanych z nim dyrektorów i właścicieli, dostała wierzytelność na trzydzieści milionów bez kilku groszy wobec jednej ze spółek z grupy K-Mer Corp. A ta z kolei miała dług, idący prosto ku spółce V4invest, zależnej... Od kogo?

      Oczywiście od Marco Valenty. Przez podstawionego dyrektora, siedzącego w radzie nadzorczej, ale ten sam typek widniał w kilku innych podmiotach. Etatowy figurant, znało się i takich.

      A to znaczyło, że ten dług istniał już wcześniej, tylko że nikt się nim nie zainteresował. I dopiero teraz K-Mer w osobie swojego dyrektora rady nadzorczej zdecydowało, że pora się za to wziąć. Moimi rękoma, rzecz jasna.

      Ale... zaraz. To znaczyło, że Valenta był wcześniej nie dłużnikiem, tylko wierzycielem? Że to oni byli winni jemu, a nie on im?

      No tak, na to by wychodziło, przynajmniej w skali mikro. W makro był im winien więcej niż oni jemu. Ciekawe ile, swoją drogą? Przywołałem ekran przepływów finansowych, zacząłem wbijać i przenosić dane.

      Chwila muzyki i aż gwizdnąłem przez zęby.

      Ten cały Valenta był niczym pijawka, od dłuższego czasu drenująca spółki zależne od K-Mer Corp. Przerzucał długi, żonglował wierzytelnościami. Obracał kwotami istniejącymi tylko w wirtualnych rozliczeniach, żeby dostać kolejne kontrakty na gazyfikację wydobywanego przez korporację węgla. Przekazywał fragmenty rozczłonkowanych zadłużeń na firmy, kaskadujące to dalej poza granicę roku obrachunkowego księgowości.

      Przyssał się do nich i doił kropelka po kropelce... A potem nagle scalił to wszystko w jedną wierzytelność i przerzucił na spółkę córkę K-Mer tylko po to, żeby od razu zawiesić na strukturze zależnej korporacji, której dyrektorem był Sobkow.

      Uśmiechnąłem się, nie mogąc nie okazać podziwu dla kreatywności: przekręcił ludzi na ich własnej kasie. Dał Sobkowowi nie swoje pieniądze. Nie wyjmując ani grosza z kieszeni, zebrał fortunę z cudzych skrawków, po czym... no właśnie.

      Po czym wszystko wrzucił jednym absurdalnym, ryzykownym ruchem. Jak gdyby poczuł, że inwestycja opłaci mu się tak, że warto spróbować.

      – Z tobą już nie pogadam – skwitowałem, odsuwając rysikiem na bok zdjęcie Sobkowa. – Ale za to ty... ty możesz się przydać.

      Z grafiki spoglądała na mnie wąsata twarz typka niczym z poprzedniej epoki albo wręcz innego świata. Petr Matwieszuk, głosił podpis, dyrektor generalny PMGroup. Adres prowadzenia działalności: K-Merowo, bulwar Sztygarów, budynek F.

      K-Merowo. Nie miałem wcale ochoty się tam ruszać, no ale co zrobić? Skoro mam znaleźć pieniądze, to wypadałoby porozmawiać z ostatnim człowiekiem, który jeszcze je widział.

      Poza tym sprawa była mocno śmierdząca. Już teraz widziałem w załączonych do wykresu dokumentach, że decyzję o przeniesieniu wierzytelności z kilku może i zadłużonych, ale absolutnie wypłacalnych, posiadających aktywa i infrastrukturę spółek na jedną pustą, niemalże fasadową wydmuszkę V4invest podjęto w ciągu...

      Aż chlapnąłem duszkiem resztkę

Скачать книгу