Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski страница 18
Dolałem sobie wódki, wypiłem od razu. Dopiero po chwili skrzywiłem się, czując wyraźny zapach psiej śliny... No dobra, trudno, powinno odkazić.
Cokolwiek zrobił Valenta, miało to coś wspólnego z Sobkowem. Po prostu na ślepo wrzucił wartą trzydzieści baniek wierzytelność wobec grupy K-Mer w ukrytą strukturę tamtego, zajmującą się...
Klik.
„Pośrednictwo finansowe i gospodarcze, pozyskiwanie finansowania federalnego” – nie, to nie to.
Pozostałe obszary działalności... „Domy opieki, usługi medyczne”, to też bzdura.
„Działalność ogólnobudowlana” – nie.
Przewinąłem do końca, na „budowę maszyn”. Już miałem zamknąć listę, ale coś mnie tknęło, cofnąłem na przedostatnią pozycję.
„Nowoczesne technologie, działalność badawczo-rozwojowa, inżynieria biologiczna i genetyczna”.
O, to było ciekawe. Bardzo ciekawe. Akurat coś, w co można by wpompować bez trudu nie tylko trzydzieści, ale i sto trzydzieści milionów. Schowane, siedzące sobie cicho i niepozornie wśród masy nudnych, zwykłych rodzajów działalności gospodarczej.
A więc jednak będę musiał przejechać się do K-Merowa, do kolegi Matwieszuka i kulturalnie zapytać: co takiego podkusiło go, żeby lekką ręką pozwolić na przerzucenie wierzytelności na spółkę, zajmującą się badaniami w budowlance dla starych ludzi? Bo takie coś to nie w kij dmuchał, na pewno za tę kasę, a skoro Cesarz mówi, że koszą naszych, to...
Pamiętam, że szarpnąłem jeszcze butelkę do końca z gwinta, a potem zwyczajnie urwał mi się film.
Dzieeeeeeń dobry bardzo! Mamy już godzinę dziewiątą rano, słońce już dawno wstało i praży! Pobudka, śpiochy, pora na kolejny dzień pracy dla dobra Ojczyzny!...
...nadal nie jest jasne, jakie były motywy ujawnienia nagrań. Niezaprzeczalnie, wypowiedzi gubernatora i jego współpracowników są szokujące, ale...
...doskonale układa się pod skórą. Dzięki wiodącej technologii nasza siatka chłodząca...
...wciąż stoi w korku. Milicja pracuje nad rozładowaniem sytuacji, ale nie wiadomo, kiedy uda się...
Rozchyliłem oczy, zamrugałem, budząc się z wyjątkowego przyjemnego snu.
Leżałem nago na kanapie, przede mną wciąż jarzyły się blade wykresy i diagramy z rzutnika, który całą noc dmuchał mi prosto w twarz gorącym powietrzem.
Na podłodze obok siedział Kusto, liżący mnie długim, szorstkim i mokrym jęzorem po jajcach.
– Kusto, sio! Paszoł, idź stąd! – wrzasnąłem, zrywając się i zasłaniając rękoma. – Ach ty, ludziofilu jeden wstrętny...! Won!
Spłoszony pies rzucił się do korytarza, wpadł z hukiem w drzwi, pośliznął się, wleciał w wieszak na kurtki i z hurgotem wpadł do ciemnej sypialni, gdzie pewnie swoim zwyczajem wcisnął się pod łóżko. Ja usiadłem na kanapie, przeciągnąłem dłońmi po twarzy... A, no tak, piłem wódkę i po prostu mnie ścięło.
Zerknąłem na zegarek: dziewiąta. Nieźle zmarnowałem początek dnia, nie ma co.
Wreszcie wyłączyłem projektor, wcześniej robiąc sobie jeszcze zrzut danych firmy i personaliów dyrektora, którego będę musiał znaleźć w K-Merowie. Jak wyjadę teraz, to przed wieczorem powinienem...
A, no tak, dzisiaj przecież pogrzeb chłopaków.
Nie chciało mi się ni cholery, ale mimo wszystko wypadało się pojawić. Pomimo całego skurwienia, zbydlęcenia i upadku obyczajów na ulicach istniał pewien niepisany kodeks honorowy, a jako że ekipa z Nowodzierżyńskiego była naszymi bezpośrednimi sąsiadami i konkurencją...
Abstrahując już od wszystkiego: jeśli nie pokażemy się całą ekipą, może to zostać odebrane jako afront, a stamtąd tylko krok do przypisania nam odpowiedzialności.
Obmyłem się na szybko, wyciągnąłem wciąż jeszcze gorące, wilgotne ciuchy z odkażacza. Zamiast zamknąć drzwiczki, sięgnąłem ręką głębiej i w górę, namacałem zawinięty w folię pakunek... Tak, był tam, dokładnie jak go wsadziłem te dwa lata temu.
Cholera, a myślałem, że nie trzeba będzie. Ech... Tyle w temacie solennie składanych samemu sobie obietnic.
Odwinąłem folię, rozerwałem plastikowy pakiet, rozciąłem torbę z pokrytego ołowiem materiału, odbijającego promieniowanie przy prześwietleniach mieszkań, przeciąłem kolejną warstwę plastiku. W końcu wysupłałem z nasączonej smarem szmaty solidny kawał żelaza w kompozytowych okładzinach, z przyjemnością zważyłem w dłoni.
Oj, stęskniłem się do niego. Tyle różnych innych pistoletów po drodze trzymałem w ręku, strzelałem z nich i bawiłem się. O ile lepszych, bardziej nowoczesnych, wybajerowanych... A ten jednak był mój.
Westchnąłem ciężko, pstryknąłem przełącznikiem przy chwycie pistoletowym. Oko zabolało lekko, a potem dawno nieużywana soczewka wszczepiona w gałkę oczną nabiegła zielonkawym blaskiem, wyświetlając szereg komunikatów kontrolnych po francusku.
– Bą żur, kamą sawa? Komsi-komsa, eh? – Uśmiechnąłem się sam do siebie.
Tak, nie lubię cybernetyki, ale to nie znaczy, że jej nie używam. Ręka okazała się poniekąd koniecznością, a kiedy w szpitalu okazało się po wszystkim, że nieopatrznie zaznaczyłem opcję rozszerzoną zamiast podstawowej... No co, miałem prosić, żeby mi ją usunęli? No chyba że nie.
Zamknąłem oczy, głęboki wdech... Otworzyłem, spojrzałem na lampę pod sufitem – pistolet skierował się równo na nią. Klamka – lufa twardo podążyła za spojrzeniem. Głośnik w dużym pokoju – muszka i szczerbinka ułożyły się w równiutką linię.
Wysunąłem magazynek, przeładowałem, sprawdziłem, czy komora na pewno jest pusta. Doładowałem wyjętymi z pudełeczka nabojami o płaskim, przeciętym na sześć części czubku, wsunąłem pistolet w kaburę pod pachą, wyciągniętą z najgłębszych czeluści szuflady.
Na szybko wstukałem jeszcze oświadczenie w przenośny notatnik, podpisałem się, wsadziłem go w drugą kieszeń... Można było ruszać.