Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski страница 23
– Tylko że ja nic nie zrobiłem! – warknąłem.
– I bardzo dobrze. Prawda zatryumfowała, uczciwość obroniła się sama. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, towarzyszu kapitanie. – Uśmiechnął się do mnie.
– Kapitanie...? – jęknął sierżant.
– Poczytaj sobie moją kartotekę do snu, bęcwale! – rzuciłem mu w twarz. – I lepiej się w NeoSybirsku nie pokazuj w cywilu. Coś jeszcze ode mnie chcecie? Nie? To żegnam ozięble.
Pokuśtykałem za Daniłowem, który już był w połowie drogi do wyjścia. Z trudem wciągnąłem klimakurtkę, zasunąłem suwak i wyłoniłem się jego śladem wprost na główną ulicę K-Merowa.
Był już wieczór, bo przecież potrzymali mnie nie od parady. Najpierw dostało mi się od ochrony, która pieściła mnie prądem, aż się zlałem w gacie. Potem przyjechała milicja, która spacyfikowała mnie profilaktycznie, wrzuciła do grawilotu, potem spacyfikowała, wyjmując z niego, aż wreszcie zawlokła do izolatki. I tam w końcu popastwił się nade mną ten sierżancina...
– Nie wolno grozić funkcjonariuszom milicji, towarzyszu kapitanie. – Daniłow pokręcił głową z dezaprobatą, wsiadając do niebieskiej limuzyny, zaparkowanej centralnie pod zakazem. Spojrzałem na niego, on spojrzał na mnie. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, wreszcie on zrobił niecierpliwy gest. – No, wsiadacie czy nie? Bo nie będę trzymać tych drzwi ciągle otwartych, to nie burdel.
Władowałem się do luksusowego wnętrza, drzwi zamknęły się miękko, samochód ruszył. Daniłow wyciągnął z barku dwie szklanki, wkropił do każdej tabasco i nalał soku pomidorowego.
– Ja alkoholu nie piję – wyjaśnił niepytany. – Już od dwóch lat. Ale jeśli chcecie, towarzyszu kapitanie, to wy możecie. I tak jak mówiłem, nie wolno grozić.
– To było prywatnie, nie wobec funkcjonariusza.
– Powtarzam: nie wolno. Słaby gada, słaby grozi. Silny po prostu robi to, co ma do zrobienia.
Fakt, miał rację. Podał mi sok w niebieskiej szklance, sam upił łyk. Spojrzał na mnie wyczekująco.
– Dziękuję – wydusiłem z siebie w końcu.
Miałem pewność, że gdyby nie on, to posiedziałbym w izolatce jeszcze kilka dni. Wyciągnąłem zza pazuchy paczkę papierosów, wsunąłem jednego w usta, klepnąłem się po kieszeni w poszukiwaniu plazmowej zapalniczki.
Zauważyłem wzrok Daniłowa.
Wyjąłem papierosa z ust, włożyłem z powrotem do paczki, a tę schowałem do kieszeni kurtki. Oligarcha pokiwał głową, uśmiechnął się nieszczerze.
– Proszę. Powiecie mi, co się stało i dlaczego jeden z prezesów moich spółek nie żyje?
– Dwaj w zasadzie. – Skrzywiłem się, obiema rękami podnosząc kolano, żeby założyć nogę na nogę. – Sobkow przecież też.
– Tak, ale przy jego śmierci was nie było. Czy może byliście?
Potrząsnąłem głową.
– Nie byłem.
– Aha. A co robiliście tutaj, Aleksandrze Wasiliczu?
Nikt od lat nie zwracał się do mnie z imienia i otczestwa. Aż dziwnie mi się jakoś zrobiło.
– Chciałem porozmawiać z prezesem Matwieszukiem.
– Aha. O czym?
– No, tak miałem nieśmiałą nadzieję, że może naświetli mi okoliczności, w jakich zebrał wierzytelność na trzydzieści milionów z kilku w pełni wypłacalnych spółek i zdecydował, że przerzucenie jej na firmę oszusta będzie dobrym pomysłem.
Mój gospodarz pokiwał głową, wyjął tablet i zaczął stukać w coś ręcznym rysikiem. Tak jakby usłyszał tyle, ile chciał, i teraz wyłączył się z rozmowy, dopóki nie przetrawi informacji.
Za oknami nadal przelatywały szaroczarne, brudne ulice węglowej metropolii. Każdy przejeżdżający samochód podnosił chmurę pyłu, osiadającego na wszystkim dokoła cienką warstewką; nieliczni przechodnie mieli na sobie ciężkie, zakrywające całą twarz maski z filtrami, mimo upału zakutani byli w foliowe płaszcze ochronne.
A ja jechałem klimatyzowaną limuzyną z wykończeniem w białej syntoskórze, popijając z samochłodzącej szklanki sok pomidorowy.
Nie było, oj, nie było na tym świecie sprawiedliwości.
I jakoś mi to nie przeszkadzało.
Daniłow skończył bawić się swoim tabletem, podniósł na mnie wzrok i odezwał się:
– No cóż. Wygląda na to, że w tym już wam nie pomoże.
Zamrugałem, przez chwilę niepewny, o kim mówi. Potem szybko przypomniałem sobie końcówkę rozmowy, wyłuskałem ostatni podmiot: aha, że niby Matwieszuk.
– No nie. Wiedział pan, że on znał się z nimi? To znaczy zarówno z Valentą, jak i z Sobkowem?
Daniłow zmarszczył brwi, zdjął niebieskie okulary i schował do kieszeni niebieskiego płaszczyka.
– Nie obchodzi mnie życie prywatne dyrektorów. Co ma do tego Sobkow? – Potrząsnął głową.
– Dosłownie w ciągu godziny po tym, jak Valenta uzyskał prawa do wierzytelności na te trzydzieści milionów, ta trafiła do jednej z jego struktur zależnych. Wygląda na to, że robili razem interesy.
– Hm...
Limuzyna zahamowała miękko, rygle drzwi wysunęły się z gniazd.
– Dokąd przyjechaliśmy? – Wyjrzałem przez okno.
– Wasz hotel, towarzyszu kapitanie. Wszystko jest opłacone na mój rachunek, więc możecie odpocząć, zrelaksować się. Weźcie sobie zabieg regeneracyjny – poradził Daniłow, pokazując na moją twarz. – Przy czym proponuję najpierw relaks, potem zabieg. Kobiety lubią takie ślady brutalności, uważają, że to dodaje męstwa.
Wpierdol od milicji dodaje męstwa. No, takiej teorii to jeszcze nie słyszałem.
– Będę potrzebował danych – rzuciłem, już jedną nogą na zewnątrz. – Matwieszuk i Sobkow, komplet wszystkiego. Jakie interesy robił Valenta?
– Chciał otworzyć firmę gazyfikującą nasz węgiel. – Daniłow machnął ręką ze zniecierpliwieniem. – Proszę wysiadać, bo mi sadza leci na tapicerkę. I gońcie go szybciej, towarzyszu kapitanie, bo wam ucieknie.
– Z federalnego więzienia