Amelia i Kuba. Złota karta. Rafał Kosik

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Amelia i Kuba. Złota karta - Rafał Kosik страница 5

Автор:
Серия:
Издательство:
Amelia i Kuba. Złota karta - Rafał Kosik

Скачать книгу

— Dwie śpiewaczki już mam, więcej nie potrzebuję.

      Zdziwiona primadonna zamarła z wyciągniętą ręką, ale Albert nie zwrócił na to uwagi, szedł już bowiem do następnej osoby.

      — Delikatny jak ciężarówka po awarii hamulców — mruknął Kuba.

      — On od dwóch tygodni pisze aplikację do zbierania autografów — wyjaśniła Amelia. — Znasz Alberta, jest precyzyjny i dokładny. Ma zebrać autografy od dwóch śpiewaczek. Ani mniej, ani więcej.

      — Wpuścić go między kulturalnych ludzi… — dodała Mi, wpychając do ust trzy mikrokanapeczki na raz. Niechcący wypluła przy tym krewetkę. Wyglądała jak chomik, który zbiera zapasy na niehandlową niedzielę.

      Amelia rozglądała się ciekawie i jako jedyna podziwiała pięknie odrestaurowane wnętrze.

      Albert wrócił, lecz z jego miny trudno było cokolwiek wyczytać.

      — Udało się? — zapytała Mi.

      — W pięć minut wyrobiłem normę na miesiąc. — Albert kliknął długopisem i przewertował zeszyt. — Brakuje mi tylko dwóch reżyserów.

      — O rany… — Amelia wytrzeszczyła oczy na kogoś, kto właśnie wszedł do pałacu, po czym szybko spuściła wzrok. — Weź autograf od tamtego.

      — To reżyser? — zapytał Albert.

      — Aktor — szepnęła konspiracyjnie.

      — Już mam trzy autografy aktorów.

      — Ale to jest Robert Więckiewicz…! Taki bardzo, bardzo sławny aktor.

      — Musi zaczekać do przyszłego miesiąca. — Albert schował notes. — Moja aplikacja ma jasno określone zasady.

      — Możesz sama wziąć autograf — podsunął Kuba.

      Amelia tylko pokręciła głową. Na samą myśl, że miałaby podejść do Roberta Więckiewicza, robiło jej się słabo.

      Kuba już miał to zrobić za nią, ale drzwi po prawej stronie właśnie się otworzyły. Wszyscy ruszyli w tym kierunku.

      Tata odnalazł dzieci i razem zeszli szklanymi schodami, a potem ruszyli dalej korytarzem. Podziemia okazały się o wiele większe niż sam budynek i na szczęście chłodniejsze.

      Dotarli do sporego pomieszczenia, które z całą pewnością było salą koncertową. Niedużą, taką na kilkadziesiąt osób. Z ceglanych ścian gdzieniegdzie wystawały wmurowane kamienie. Na scenie zamiast głośników i mikrofonów ustawiono krzesła i stojaki na nuty. I wielki czarny fortepian.

      — Gdzie jest perkusja…? — szepnęła przerażona Mi. — Co to za koncert metalowy bez perkusji!

      — Wystarczy połączyć fakty — odezwał się Albert. — Fakt numer jeden: jesteśmy w Muzeum Fryderyka Chopina. Fakt numer dwa: Fryderyk Chopin był kompozytorem muzyki poważnej. Fakt numer trzy: wszyscy są ubrani jak na koncert muzyki poważnej.

      — Fakt numer cztery — dodała ponuro Mi — nie lubię muzyki poważnej.

      — Muzyka poważna jest prawie tak dobra, jak muzyka elektroniczna.

      — To jest to specyficzne poczucie humoru twojego szefa? — zapytał Kuba. — Chyba mu czymś podpadłeś.

      — On lubi Chopina — powiedział bez przekonania tata — i pewnie myśli, że wszyscy lubią.

      — Tato, proszę, usiądźmy z boku. Łatwiej będzie wyjść w trakcie.

      — Nie wypada wychodzić w trakcie.

      — Weźmiesz mnie na barana? — Mi szturchnęła tatę.

      — Wyrzucą nas z sali — odparł.

      — Mam nadzieję. — Mi patrzyła przez chwilę na tatę. Uznała, że naprawdę nie weźmie jej na barana. Posadziła więc misia na kolanach i szepnęła mu na uszko — nie martw się, razem jakoś to przetrwamy.

      — Co tak patrzycie? Trochę się odcha… — zaczął tata. — Ups… znaczy… ukulturalnimy.

      Po namyśle usiadł jednak z boku. Zaraz musiał wstać, żeby przepuścić kolejnych gości. A wtedy łańcuch zaczepił o krzesło, które z rumorem się przewróciło. Tata szybko je podniósł i znieruchomiał z niewinną miną „to nie ja”. Kilka osób przyjrzało im się krytycznie, ale nikt się nie odezwał.

      Wreszcie wszyscy zajęli miejsca. Na scenę wyszli muzycy z instrumentami, ukłonili się nisko i usiedli.

      Tata poczuł chłodny podmuch na mokrych plecach i coś drapało go w gardle. W ostatniej chwili zakrył dłonią usta i powstrzymał kaszel.

      Muzycy lada chwila mieli zacząć. Zapadła cisza. Słychać było jedynie pobrzękiwanie łańcucha. Gdy tata sięgnął, by go przytrzymać, do brzęczenia metalu dołączył dźwięk skrzypienia skórzanej kurtki o oparcie. Najbliżej siedzący skarcili go spojrzeniem. Tata zamarł więc w na wpół przechylonej pozycji. Kiedy pianista uderzył mocno w klawiaturę, tata podskoczył na równe nogi. Posłał wszystkim dookoła przepraszające spojrzenie i odruchowo znów się pochylił.

      Po chwili do pianisty dołączyli muzycy grający na instrumentach smyczkowych.

      Dźwięk kontrabasu przypominał nieco skrzypienie skóry. Tata obserwował więc ruchy smyczka i w odpowiednich momentach przesuwał się po kawałeczku. Być może część słuchaczy pomyślała, że kontrabasista fałszuje. Ale już po kilku taktach tacie udało się wyprostować.

      Niestety w tym samym momencie niespodziewanie zakaszlał. Zasłonił usta przedramieniem.

      Dwie kobiety przed nim aż się pochyliły, wystraszone, kontrabasista upuścił smyczek, a cała orkiestra zgubiła rytm.

      — Jednak jest perkusja — palnęła głośno Mi. — Nasza własna.

      — To nie wirus — wyjaśnił szybko tata. — To tylko alergia.

      Tata wyjął z kieszeni maseczkę i założył na twarz. Łańcuch wypadł mu z ręki i zsunął się po krawędzi krzesła. Każde ogniwo kolejno wydało z siebie donośne dźwięknięcie.

      — Sorry… — szepnął tata. — Przepraszam…

      Amelia siedziała jak na szpilkach, bo co chwila ktoś na nich z przerażeniem zerkał. Co gorsza, pan Rytel znów zaczął chrumkać i zanosiło się na to, że zaraz ponownie kaszlnie. Zamiast

Скачать книгу