Stulecie kryminału. Marcel Woźniak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Stulecie kryminału - Marcel Woźniak страница 4
– W takim razie możecie już iść do domu, a ja tu sobie wszystko przepatrzę.
– Ja ino chciała…
– Idźcie, kobieto, do chałupy. Na miejscu popełnienia przestępstwa nie wolno się kręcić nikomu oprócz policji, bo ślady można zadeptać – przypomniał sobie niedawno przepisywany z okólnika fragment dotyczący miejsca popełnienia przestępstwa.
– Słyszałażeś, co pan oficer powiedzieli? Ale już mi do chałupy!
Jeszcze spojrzała na policjanta, jakby szukała u niego zrozumienia, lecz ten odwrócił się do niej plecami. Poszła więc, mrucząc coś niezrozumiale pod nosem.
– Babę powinni wam ukraść, nie świnię – stwierdził Bielawski.
– Widać Pan Bóg się musiał pomylić. – Chłop pokiwał głową. – Ino że jej by się tak prosto wziąć nie dało, bo okrutnie pyskata.
– A świnie to niby ciche? Przecie kwiczą.
– Nie kwiczała.
– I nic a nic żeście nie słyszeli?
– Nic a nic.
– A pies nie szczekał? – Posterunkowy wskazał na kosmatego, czarno-białego kundla wygrzewającego się na słońcu koło skleconej byle jak budy, do której przyczepiony był krowim łańcuchem.
– A, ten to nie. On już ledwo co widzi. Stary jest.
– To po co wam stary pies?
– A co mam go precz pognać, jak on tyle lat dobrze służył? Ma dożywocie u mnie.
Posterunkowy wzruszył ramionami. Co go tam mogło obchodzić, że jakiś chłop chce za darmo trzymać psa. Głupi musiał być, bo przecież gdyby miał młodego psa, toby nikt mu świni nie ukradł. Chyba musiał to być ktoś z okolicy, kto wiedział, że pies nie narobi rabanu.
Policjant wszedł do chlewa, uważając, by nie uwalać butów. Jego oficerki lśniły wyglancowane jak szklanki, więc szkoda by było, żeby się upaskudziły. Na szczęście w przedsionku świńskich odchodów nie było. Były za to po lewej stronie w kojcu. Mógł dostrzec to dzięki małemu okienku, które wychodziło na pole za chlewem. Niewielkie szybki były brudne, ale i tak światło wpadało do środka.
Rozejrzał się wewnątrz, ale niczego interesującego nie dostrzegł.
– O tu była świnia, panie oficerze. – Pawlak wskazał na kojec, jakby policjant mógł mieć jakiekolwiek wątpliwości.
– No przecie widzę.
Naraz jego uwagę zwróciła jakaś ciemna plama na ściółce. Otworzył więc drzwi kojca, zrobił krok, uważając, by w co nie wdepnąć, i ostrożnie podniósł wiecheć zdeptanej słomy.
– A co tam widać?
– Jeszcze nie wiem, bo oględziny niezakończone – stwierdził i przecisnąwszy się między brzuchem gospodarza a deskami kojca, wyszedł na zewnątrz.
W jasnym, dziennym świetle od razu zrozumiał, z czym ma do czynienia.
– Jucha. – Gospodarz też się zorientował.
– Znaczy się obuchem w łeb dostała i ani nie zdążyła zawołać na pomoc – wyjaśnił starszy posterunkowy.
Cisnął słomę pod nogi i sięgnął po paczkę papierosów, żeby tytoniowym dymem zabić smród świńskich gówien. Zapaliwszy, rozejrzał się po podwórku.
Po prawej stronie, frontem do drogi, stał murowany dom z czerwonej cegły, jakich pełno na tutejszych wsiach, z dwuspadzistym dachem przykrytym czerwoną ceglaną dachówką. Naprzeciwko chlewa, który wraz z oborą stanowił jeden budynek o ścianach szachulcowych wypełnionych cegłami, postawiono drewniany kurnik. Jego drzwi były szeroko otwarte, a kury łaziły po całym obejściu, gdacząc głośno.
– Tam musiał uciekać. – Pawlak wskazał solidną, również drewnianą stodołę, o wielkich dwuskrzydłowych drzwiach, którymi zapewne można było przejechać na pole, otworzywszy drugą parę drzwi w tylnej ścianie.
– Przez stodołę? – zdziwił się policjant, bo przecież drzwi od stodoły gospodarz musiał zamykać na noc. Ten pokręcił natychmiast głową i wskazał niewielkie przejście między stodołą a kurnikiem.
– Tam jest taka furtka na haczyk.
– A, na haczyk, powiadacie.
– No właśnie. Musiał świnię na taczkę wsadzić i pojechać…
– A skąd niby wiecie, że na taczkę? – zainteresował się Bielawski.
– Ano stąd, panie oficerze, że ślady były na ziemi. Przedwczoraj padało, to i ziemia było rozmiękła. Tom poszedł za tym śladem aż do drogi, co idzie na Mościska. A jakem już tam doszedł, to śladów nie było, bo droga bita i nic nie dało się zobaczyć.
Policjant przez chwilę przypatrywał się furtce, jakby analizował skomplikowane dane, i naraz zastygł w bezruchu z papierosem podniesionym w górę, ale niewłożonym do ust.
– A co, panie oficerze? – zapytał zdziwiony gospodarz, bo rzadko zdarzało mu się widywać policjantów przy pracy. A Bielawski, gdy dopadła go jakaś odkrywcza myśl, zamierał w bezruchu, żeby tej myśli nie zgubić. Naraz, zostawiwszy zdumionego Pawlaka, pognał czym prędzej do sadu, który ciągnął się od chlewa do drogi. Podbiegł do płotu, poruszał jedną, drugą sztachetą i natrafiwszy w końcu na trzecią poluzowaną, szarpnął ją mocno. Wysłużone drewno poddało się sile policyjnych mięśni. Pawlak stał w bezpiecznej odległości i wolał nie podchodzić bliżej, bo wiedział dobrze, czym się może skończyć wyrywanie sztachet z płotów. Nieraz bowiem rwał, gdy był młodszy i gdy na zabawie tanecznej trzeba było wygarbować skórę jakimś chłopakom z innej wsi.
Policjant jednak nie miał zamiaru nikogo okładać sztachetą. Rzucił ją na trawę i przecisnął się przez wyrwę, która powstała w płocie.
Chwilę go nie było i Pawlak pomyślał nawet, że być może poszedł gdzieś sobie i już nie wróci. Ale nie miał racji. Posterunkowy po kilku minutach przelazł ponownie przez dziurę i uśmiechnięty od ucha do ucha podszedł do gospodarza.
– A wy tam chodzicie z drugiej strony chlewa, Pawlak?
– Ja? – zdziwił się chłop, przykładając palec do piersi. – Pod Bogiem, nigdy, panie oficerze. Po jaką cholerę bym tam miał łazić, jak za obórką jest już od razu pole Maciejewskiego. Mojego tyle co do oplotu. – Wskazał na dziurę, którą zrobił policjant.
– Panie posterunkowy, melduję, że są ślady! – zawołał zza furtki szeregowy Frąckowiak, który wraz ze swoim pryncypałem przyjechał do Brzostowa, bo jak stwierdził Bielawski: „Zawsze się mogą przydać dodatkowe