Stulecie kryminału. Marcel Woźniak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Stulecie kryminału - Marcel Woźniak страница 7
Nawet nie wiedział, po co mu ta teczka i te odciski, ale jednego był pewien: nadmiar wiedzy jeszcze nikomu nie zaszkodził.
***
Wszystkie fragmenty pism urzędowych pochodzą z autentycznych zapisków posterunkowego Ludwika Bielawskiego, który w latach dwudziestych pełnił służbę na posterunku Policji Państwowej w miejscowości Wysoka, powiat Wyrzysk. Brulion brudnopisu, który policjant wykorzystywał do tworzenia projektów swoich służbowych zapisków i prywatnych korespondencji, zawiera także autentyczne dyktanda, pisane ręką Bielawskiego i oceniane (zazwyczaj dość wysoko) przez nauczyciela. Oznacza to zapewne, że ambitny policjant dokształcał się po pracy. Zeszyt ten trafił kilkanaście lat temu w moje ręce. Przekazałem go do Muzeum Okręgowego w Pile, mając nadzieję, że tak ciekawy dokument stanie się ważnym przyczynkiem do badań prowadzonych nad historią Policji Państwowej w latach dwudziestych XX wieku na pograniczu polsko-niemieckim. Dopóki jednak jeszcze się nie stał, pozwoliłem sobie w sposób twórczy skorzystać z notatek policjanta Bielawskiego i opowiedzieć prawdziwą historię pewnej świni, czerwonej chusteczki i daktyloskopii, nieco tylko dodając od siebie na zasadach licentia poetica.
Wojciech Chmielarz
Policja
1
„PIERDOLCIE SIĘ, EKOŚWIRY!!!”
Brian wpatrywał się w wielki czarny napis na białej kartce. Poszczególne litery napisano ekspresyjnie, jakby w pośpiechu i wielkich emocjach. Kartkę włożono za wycieraczkę forda mustanga GT, tak żeby była pierwszą rzeczą, którą zauważy człowiek zbliżający się do pojazdu. Dopiero później można było dostrzec siedzącego na miejscu kierowcy martwego właściciela samochodu.
– Niezły list pożegnalny – rzucił podinspektor Klich, stając obok Briana.
– To jego pismo? – zapytał komisarz.
– To wykażą ekspertyzy, ale kto inny miałby to napisać?
Brian wzruszył ramionami. Ruszył przed siebie. Stanął obok wozu. Drzwi od strony kierowcy były otwarte. Pracujący przy nich technik odsunął się, robiąc miejsce Brianowi. Policjant kucnął i zerknął na siedzące w środku ciało. Mężczyzna liczył sobie ponad siedemdziesiąt lat. Miał białe włosy, krótko ostrzyżoną brodę, pociągłą twarz i szpecący ją duży, kartoflowaty nos, dowód na to, że jego właściciel miał spory kłopot z alkoholem. A także pokaźną nadwagę. Oczy były przymknięte, usta półotwarte. W pierwszej chwili można było pomyśleć, że po prostu śpi.
– Kiedy puścimy komunikat, sporo ludzi w Warszawie otworzy szampana – rzucił Klich.
– Jacy ludzie?
– Głównie ekolodzy.
– Którzy?
– Wszyscy. Od komunistów do faszystów. Wszyscy go nienawidzili.
Facet w samochodzie przed nim nazywał się Rafał Maks Warzocha i tak jakby był gwiazdą. Gwiazdą dla pewnego określonego, niewielkiego wycinka społeczeństwa, ale jednak gwiazdą. Czołowym polskim i europejskim denialistą klimatycznym. Człowiekiem, który pomimo wszystkiego, co się działo za oknem jego willi, pomimo setek raportów naukowców, pomimo rozlicznych dowodów raz za razem powtarzał na filmach zamieszczonych w sieci, że katastrofa klimatyczna to globalny spisek Żydów, światowej finansjery, ekologów, faszystów, komunistów i jeszcze kilku innych grup, które wymieniał w zależności od potrzeb i fantazji, zawiązany po to, by otumanić i zniewolić społeczeństwo i wprowadzić Nowy Światowy Ład.
– Myślisz, że wierzył w to wszystko, co opowiadał? – zapytał Brian.
– Ważne, że hajs się zgadzał.
– Zarabiał na tym?
– Nawet nie wyobrażasz sobie, jakie sumy – mruknął Klich, a potem gestem głowy wskazał na leżące w kącie garażu kartony.
Brian podszedł do nich i zajrzał do środka. Pełno w nich było koszulek z politycznymi, antyekologicznymi hasłami, kubków, zdjęć z autografem i innych gadżetów.
– Do tego zbiórki pieniężne na coraz to nowsze akcje, prelekcje, wykłady, spotkania z fanami. Do tego psychopaty pieniądze płynęły szerokim strumieniem. A niby jak go było stać na taką hacjendę? – zakończył pytaniem Klich.
– Podatek węglowy musiał być zabójczy – mruknął Brian.
– Żadnego nie płacił.
– Jak to możliwe?
– Wykupił sobie rezydenturę węglową. Drogi kolego, nie wiem, czy wiesz, ale właśnie znajdujesz się w Ugandzie, bo ten dom oficjalnie jest częścią rezydencji ambasady Ugandy w Rzeczpospolitej.
– Nie gwałcimy w takim razie teraz jakiegoś protokołu dyplomatycznego?
– Na pewno – przyznał Klich. – Ale to Uganda. Ugandę wszyscy mają w dupie.
To była prawda. Afryka ucierpiała wyjątkowo mocno w wyniku katastrofy klimatycznej. Uganda umierała, podobnie jak cały kontynent. Kraj desperacko ratował swój budżet, sprzedając „rezydentury węglowe”, które były problemem podobnym do dawnych rajów podatkowych. Jednak rezydentury ratowały od opłat za emisję CO2.
Brian odłożył trzymany w dłoniach kubek i wrócił do samochodu. Raz jeszcze zajrzał do środka. Tylko że teraz oglądał bardziej samochód niż ciało. Mustang GT. Prawdziwy potwór z silnikiem tak potężnym, że kiedy dodawało się gazu, brzmiało to jak ryk lwa. Oczywiście z powodu regulacji z lat trzydziestych nie można było nim jeździć. Dozwolone były tylko samochody niskoemisyjne i elektryczne. Brian dałby sobie uciąć rękę, żeby choć raz się nim przejechać. Był fanem motoryzacji. W domu na komputerze miał potężne archiwum starych gazet motoryzacyjnych, filmów, wszystkie edycje Top Gear, a wolne chwile spędzał w wirtualnym świecie, pokonując kolejne zakręty autostrady coraz nowszymi furami. Tylko że ta przed nim była prawdziwa. Mógł jej dotknąć i nie musiał zakładać gogli, żeby ją zobaczyć.
– To jak będzie? – zapytał Klich.
– Kto go znalazł?
– Gosposia, która przyszła posprzątać dom. Chcesz ją przesłuchać?
Pokręcił przecząco głową.
– Toksykologia? – zapytał technika z tabletem.
– Wstępne wyniki takie, jak się można było spodziewać. Śmierć z powodu zatrucia spalinami. Do tego trochę tabletek uspokajających, które musiał łyknąć przed próbą samobójczą. Znaleźliśmy opakowanie w jego sypialni. Nic podejrzanego.
– Nawet samobójstwo musiał popełnić, emitując maksymalną ilość CO2 – zauważył Klich. – Wielki środkowy palec wyciągnięty w stronę polityki ekologicznej.
– Ano… – Brian podrapał się po tyle głowy. – Cokolwiek podejrzanego? – zapytał.