Totentanz. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Totentanz - Mieczysław Gorzka страница 31
Salitra zaparkował z dala od zabudowań. Ostatnie sto metrów pokonał pieszo. Dawno minęła dwudziesta druga, terenu nic nie oświetlało, ale dzięki łunie od strony miasta widoczność była doskonała. Uzbrojony w latarkę i gaz stanął przed wejściem do elewatora. Za budynkiem płonęło ognisko, wokół którego kilka osób popijało piwo. Już miał pójść w tamtym kierunku, kiedy nagle drzwi skrzypnęły, stanął w nich młody chłopak i popatrzył na niego mętnym wzrokiem.
– Gdzie znajdę Fiedora? – zapytał Salitra.
Chłopak wskazał za siebie i odszedł chwiejnym krokiem. Krzysztof zapalił latarkę, wszedł do środka. Chwilę błądził w plątaninie korytarzy, wreszcie usłyszał głosy, które dochodziły z małego pomieszczenia po lewej stronie. Ruszył tam ostrożnie.
Dwa cmentarne znicze rozświetlały mrok. W pomieszczeniu siedziało dwóch chłopaków w wieku Uwego, na zniszczonej pryczy pod ścianą spała dziewczyna. Na jego widok chłopcy zamilkli.
– Szukam Fiedora – odezwał się.
– Tu nie ma żadnego Fiedora. – Chłopak ostrzyżony na irokeza patrzył na niego nieufnie.
Drugi obrzucił Krzysztofa wyzwiskami.
– Jestem dziennikarzem „Gazety Wrocławskiej”. Chciałem pogadać o Azachelu.
Przekleństwa się urwały, kiedy irokez szturchnął kolegę w ramię.
– Zamknij mordę na chwilę – rzucił, po czym zwrócił się do Salitry: – Skąd mam wiedzieć, czy nie jesteś gliną?
– Gliniarze przychodzą tu sami?
Irokez się zawahał. Salitra pokazał mu zdjęcie.
– To Azachel, prawda? – zapytał. – Ty jesteś Fiedor? Płacę stówę za informację.
– To ja.
Mierzyli się chwilę wzrokiem, w końcu Krzysztof uznał, że chłopak może mówić prawdę. Drugi wciąż był poirytowany.
– Nie gadaj z nim, to pewnie glina.
– Przymknij się, Krótki! – warknął na niego Fiedor. – Jaką informację?
– Z kim Azachel spotykał się przed śmiercią?
– Z nami – odpowiedział szybko Krótki i zaśmiał się rechotliwie. – To już wiesz, dawaj stówę!
Fiedor milczał, jakby ciągle się wahał.
– Jest taki jeden – odezwał się w końcu. – Pojawia się czasem w różnych miejscach w mieście. Mało mówi, tylko patrzy.
– Kto to jest?
– Nie wiem, człowieku! Jakiś popapraniec. Widziałem, że kręcił się przy Azachelu, zanim on… No wiesz.
Dziewczyna na pryczy otworzyła oczy, usiadła i rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem. Chciała wstać, ale zatoczyła się i znowu usiadła. Ruch powietrza sprawił, że zadrgały płomyki zniczy. Ciemności dookoła nich jakby zafalowały.
– Kto to jest? – wyszeptała bełkotliwie.
– Znajomy Fiedora. – Krótki natychmiast przysiadł obok niej i objął ją ramieniem.
– Chyba zaraz puszczę pawia – jęknęła.
Fiedor przestał zwracać na nich uwagę.
– Zanim podciął sobie żyły – dokończył Krzysztof. – Jak wygląda ten gość?
– Jest cholernie dziwny… – zaczął irokez.
– Ma plastikowe dłonie – wpadła mu w słowo dziewczyna.
Salitra w pierwszej chwili nie zrozumiał. Upłynęło kilka sekund, zanim zaskoczył.
– Ma protezy zamiast rąk? – zapytał.
– Dokładnie – mówił dalej Fiedor. – Ale takie dziwne, jakby za długie. Ma ręce po kolana i wygląda jak szympans.
– Pierdolony gibon! – Krótki znowu zaśmiał się zgrzytliwie.
– I jeszcze tak dziwnie chodzi – dodała dziewczyna. – Wygląda jak pokraka.
– Ma jakieś imię?
– Pewnie ma, ale nikt go nie zna. Nazywają go Obserwator. Gdzie się zjawi, tam zaraz jest jakieś nieszczęście.
– Nieszczęście? – Salitra znowu nie nadążał.
– Jak z Azachelem.
– Jak go znaleźć?
Fiedor zbliżył się nagle do Salitry i zajrzał mu w oczy. Dziennikarz poczuł mdły zapach potu, przetrawionego alkoholu i wolał nie wiedzieć, czego jeszcze.
– Jak nie chcesz mieć kłopotów, to go nie szukaj – poradził cicho chłopak. – Kilku już szukało i źle się to dla nich skończyło.
– Obserwator ma kumpla – dodała dziewczyna i ziewnęła.
– To raczej jego ochroniarz – poprawił ją Krótki. – Jakoś dziwnie go nazywają. Truposz?
– Nie, jakoś inaczej. – Fiedor pokręcił głową. – Śmiercior!
Krótki chwycił Fiedora za ramię. Na jego twarzy malował się wyraz strachu i wściekłości.
– Po co mu to mówisz?! – krzyknął.
– Podpuścił mnie…
– Spierdalamy stąd!
Krótki rzucił się w kierunku pryczy i pomógł dziewczynie wstać. Razem zaprowadzili ją do wyjścia. Po drodze zgasili znicze.
– Wasza stówa – powiedział w ciemności Krzysztof.
– W dupę ją sobie wsadź! Nie chcemy kłopotów.
Po chwili zapanowała zupełna cisza.
Salitra wyjął latarkę i poświecił nią wokoło. Z trudem znalazł drogę do drzwi i ruszył w kierunku swojego samochodu. Z różnych stron miasta dobiegało go wściekłe wycie syren w policyjnych samochodach.
Odpalił auto, zawrócił, pociągnął elektronicznego papierosa. Był na dobrym tropie.
Rozdział 20
Zakrzewski odwrócił się wolno i spojrzał w jasnobłękitne, nieruchome oczy.
Mężczyzna