Konferencja ptaków. Ransom Riggs
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Konferencja ptaków - Ransom Riggs страница 4
– Nie... – Zaparłem się. – Są zbyt blisko. – Mieli się pojawić lada moment, a alejka przed nami była długa i zasypana szczątkami akwariów. Nie zdołalibyśmy uciec. – Znów musimy się ukryć.
– Musimy walczyć – oznajmiła, zbierając odrobinę światła w dłonie. Nie było go wiele.
Instynkt również podpowiadał mi walkę, ale czułem, że to zły pomysł.
– Jeżeli stawimy im opór, otworzą ogień, a ja nie pozwolę im, żeby ciebie postrzelili. Poddam się i powiem, że uciekłaś...
Energicznie pokręciła głową.
– A za cholerę! – Nawet w ciemności dostrzegłem błysk jej oczu. Wypuściła z dłoni maleńką kulkę światła, które zebrała, i podniosła z podłogi dwa długie odłamki szkła. – Albo walczymy razem, albo wcale.
– No to walczymy. – Westchnąłem z rezygnacją.
Przykucnęliśmy, trzymając w dłoniach kawałki szkła, aby ich użyć jak noży. Tupot był coraz głośniejszy i już słyszeliśmy ciężkie oddechy biegnących.
Zjawili się moment później.
W głębi alejki dostrzegłem sylwetkę na tle neonu. To był ktoś krępy, o szerokich ramionach... i znajomy, choć nie od razu udało mi się go zidentyfikować.
– Jacob? – Znałem ten głos. – To ty?
Na jej twarz padło światło. Wiedziałem, do kogo należą te dobre oczy i mocna, kwadratowa szczęka. Przez chwilę wydawało mi się, że śnię.
– Bronwyn? – niemal krzyknąłem.
– To ty! – zawołała z szerokim uśmiechem.
Podbiegła do mnie, omijając sterty rozbitego szkła. Wypuściłem odłamek z ręki, a Bronwyn mnie objęła, prawie miażdżąc mi żebra.
– Czy to panna Noor? – zapytała nad moim ramieniem.
– Cześć. – Noor wydawała się lekko oszołomiona.
– Udało się! – wykrzyknęła Bronwyn. – Tak się cieszę!
– Co tu robisz? – pisnąłem.
– Moglibyśmy zadać ci to samo pytanie – rozległ się inny znajomy głos. Bronwyn puściła mnie i wtedy zobaczyłem, że idzie ku nam Hugh. – Do diaska, co się tutaj stało?
Najpierw Bronwyn, teraz Hugh. Kręciło mi się w głowie.
– Mniejsza z tym – powiedziała Bronwyn. – Nic mu nie jest, Hugh! A to panna Noor.
– Cześć – powtórzyła Noor i dodała szybko: – Chce nas dopaść czterech uzbrojonych facetów...
– Dwom przyłożyłam w łeb. – Bronwyn uniosła dwa palce.
– A ja pogoniłem jednego pszczołami – pochwalił się Hugh.
– Przyjdzie więcej – westchnąłem.
Bronwyn podniosła z podłogi ciężki metalowy pręt.
– Więc nie ma co się guzdrać! – zauważyła.
Podziemne targowisko ryb i owoców morza było skomplikowanym labiryntem, ale odnajdywaliśmy drogę w jego zakamarkach, najsprawniej jak się dało. Wszyscy czworo usiłowaliśmy sobie przypomnieć, jak tutaj trafiliśmy i który z licznych chińskich napisów oznacza wyjście. Targ był zatłoczony i rozległy, pełen skrzynek i straganów porozdzielanych zwisającymi płachtami brezentu. Zwróciłem uwagę na kłębowiska niebezpiecznych przewodów elektrycznych oraz gołe żarówki pod sufitem. Jeszcze niedawno roiło się tu od ludzi, ale najemnicy Leo szybko wszystkich usunęli.
– Nie ociągajcie się! – krzyknęła Bronwyn przez ramię.
Prześliznęliśmy się za nią pod stołem, na którym wiły się żywe ośmiornice, a potem pobiegliśmy wzdłuż stoisk z rybami w skrzyniach ochładzanych parującym suchym lodem. Po skręcie w lewo na skrzyżowaniu z inną alejką zobaczyłem dwóch bandziorów Leo. Jeden leżał na podłodze, a drugi klęczał przy nim i próbował go ocucić lekkimi uderzeniami w twarz. Bronwyn nie zwolniła kroku na ich widok, a gdy zaskoczony mężczyzna na nią spojrzał, sprawnie kopnęła go w głowę i posłała na ziemię tuż obok nieprzytomnego kompana.
– Bardzo przepraszam! – zawołała.
W odpowiedzi rozległy się krzyki dwóch ludzi z przeciwnej strony podziemi. Zauważyli nas kolejni wysłannicy Leo i teraz biegli w naszym kierunku. Po ostrym skręcie na wąskie schody pognaliśmy na górę i wypadliśmy przez drzwi, za którymi momentalnie oślepiło nas światło dnia. Po długim czasie spędzonym w półmroku nie od razu udało się nam oswoić z jasnością. Ni z tego, ni z owego trafiliśmy na tętniącą życiem współczesną ulicę w godzinach szczytu. Samochody, piesi i uliczni sprzedawcy byli dosłownie wszędzie i pochłonęli nas niczym oszałamiający wir.
Ucieczka bez zwracania na siebie uwagi to prawdziwa sztuka. Niełatwo unikać ciekawskich spojrzeń, kiedy uciekasz przed czymś, co może cię zabić. Musisz udawać, że to zwykła popołudniowa przebieżka, chociaż dwie z towarzyszących ci osób ociekają wodą, dwie mają na sobie dziewiętnastowieczne stroje, a wszystkie rzucają nerwowe spojrzenia przez ramię i na każdy mijany zaułek. Najwyraźniej nie do końca nam to wyszło, bo budziliśmy większe zainteresowanie, niż powinno budzić dwoje przebranych i dwoje mokrych nastolatków, zwłaszcza w Nowym Jorku, gdzie po większości chodników plączą się bardzo dziwni ludzie.
Nieuważnie przechodziliśmy przez jezdnię, ignorowaliśmy czerwone światła, lawirowaliśmy między jadącymi samochodami, a czasami szaleńczo pędziliśmy po ulicach, narażając się na trąbienie i gwałtowne skręty pojazdów. Woleliśmy zginąć pod kołami, niż dać cię zawlec z powrotem do pętli Leo. Jego siepacze uczepili się jak zaraza, tropiąc nas po trotuarach Chinatown i ulicach pełnej turystów włoskiej dzielnicy. Niemal nas złapali, kiedy utkwiliśmy na pasie rozdzielczym ruchliwej Houston Street. Łatwo było ich zauważyć ze względu na staroświeckie garnitury. W końcu, kiedy zaczynałem się zastanawiać, jak długo jeszcze zdołam biec, Noor przyspieszyła, zrównała się z Bronwyn i wciągnęła ją za róg. Pobiegłem za nimi razem z Hugh i wkrótce Noor znowu skręciła z Bronwyn w bok. Tym razem wpadły do na pozór pierwszego lepszego sklepiku, w którym sprzedawano piwo, kawę i tytoń.
Gdy właściciel na nas wrzeszczał, wyglądaliśmy przez okno na zbirów Leo, którzy bez zatrzymywania przebiegli obok wejścia. Noor zagoniła nas wąskim przejściem do drzwi na zaplecze. Minęliśmy zdumionego sprzedawcę, który właśnie zrobił sobie przerwę na fajkę, i wypadliśmy przez metalowe wahadłowe drzwi na uliczkę zastawioną po bokach śmietnikami.
Wyglądało na to, że zdołaliśmy zgubić zbirów – w każdym razie przynajmniej chwilowo – więc pozwoliliśmy sobie na krótką przerwę, by złapać oddech. Bronwyn nawet