Diuna. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Diuna - Frank Herbert страница 10
– Uważasz, że mogę być tym Kwisatz Haderach – rzekł. – Mówisz o mnie, lecz nie powiedziałaś ani słowa o tym, co zrobić dla ratowania mojego ojca. Słyszałem twoją rozmowę z matką. Mówisz o nim tak, jakby był martwy. Otóż nie jest!
– Gdyby można było cokolwiek dla niego zrobić, zrobiłybyśmy to z pewnością – warknęła stara. – Może uda się coś zrobić dla ciebie. Wątpliwe to, lecz niewykluczone. Ale dla twojego ojca… nic. Gdybyś się nauczył przyjmować to jako fakt, odebrałbyś prawdziwą lekcję Bene Gesserit.
Paul dostrzegł, jak słowa te wstrząsnęły matką. Utkwił w starej pełne nienawiści spojrzenie. Jak mogła powiedzieć coś takiego o jego ojcu? Skąd miała tę pewność? Kipiał ze złości.
Matka wielebna popatrzyła na Jessikę.
– Uczyłaś go metody, widziałam oznaki tej nauki. Na twoim miejscu zrobiłabym to samo i niech diabli wezmą reguły.
Jessika skinęła głową.
– Teraz nalegam – dodała stara kobieta – byś zignorowała formalny porządek szkolenia. Jego bezpieczeństwo wymaga Głosu. Ma już dobre podstawy, ale obie wiemy, jak wiele jeszcze potrzebuje… i to rozpaczliwie. – Podeszła do Paula i popatrzyła na niego z góry. – Żegnaj, młody człowieku. Mam nadzieję, że ci się uda. A jeśli nie, cóż, jeszcze nam się kiedyś powiedzie.
Podniosła oczy na Jessikę. Spojrzały na siebie porozumiewawczo. Następnie stara kobieta wypłynęła z pokoju przy szeleście togi, nie rzuciwszy więcej za siebie wzrokiem. Pozbyła się już z myśli i saloniku, i matki z synem, lecz Jessice mignęła w przelocie jej twarz. Na pomarszczonych policzkach lśniły łzy. Te łzy odbierały odwagę bardziej niż jakiekolwiek słowo czy znak, jaki wymieniły tego dnia.
Przeczytaliście, że Muad’Dib nie miał na Kaladanie towarzyszy zabaw wśród rówieśników. Zbyt wiele groziło mu niebezpieczeństw. Za to miał Muad’Dib wspaniałych towarzyszy wśród nauczycieli. Był tam Gurney Halleck, trubadur i wojownik. Będziecie mieli okazję zaśpiewać kilka piosenek Gurneya w trakcie lektury tej książki. Był tam Thufir Hawat, stary mentat, mistrz asasynów, budzący strach w sercu samego Padyszacha Imperatora. Był tam Duncan Idaho, mistrz miecza Ginazów; był doktor Wellington Yueh, imię czarne w historii zdrady, lecz świetlane w nauce; lady Jessika, wprowadzająca syna w metodę Bene Gesserit, no i oczywiście książę Leto, którego ojcowskie zalety długo pozostawały niedostrzeżone.
– z Historii dzieciństwa Muad’Diba pióra księżnej Irulany
Thufir Hawat wśliznął się do sali treningowej zamku Kaladan i bezgłośnie zamknął za sobą drzwi. Chwilę stał nieruchomo – czuł się stary, znużony i połamany. Bolała go lewa noga rozpłatana kiedyś w służbie Starego Księcia.
„To już trzy pokolenia” – pomyślał.
Spojrzał przez wielkie pomieszczenie zalane światłem południa płynącym ze świetlików w suficie i zobaczył siedzącego tyłem do drzwi chłopca zatopionego w rozłożonych na stole mapach i papierach. „Ile razy mam mu powtarzać, żeby nigdy nie rozsiadał się plecami do drzwi?”
Odchrząknął. Paul trwał pochylony, studiując swoje papiery. Cień chmury przesunął się po świetlikach. Hawat odchrząknął ponownie.
Paul wyprostował się i nie odwracając głowy, powiedział:
– Wiem. Siedzę plecami do drzwi.
Hawat skrył uśmiech i przemaszerował przez salę.
Młodzieniec podniósł wzrok na posiwiałego, starego mężczyznę, który zatrzymał się przy rogu stołu. Oczy Hawata były dwiema sadzawkami czujności na ciemnej, pokrytej głębokimi bruzdami twarzy.
– Słyszałem cię, gdy szedłeś korytarzem – oświadczył Paul. – I słyszałem, jak otwierałeś drzwi.
– Takie dźwięki można naśladować.
– Zauważyłbym różnicę.
„Pewnie tak – pomyślał Hawat. – Ta jego matka czarownica kształci go gruntownie, to widać. Ciekawe, co na to jej nieoceniona szkoła? Może dlatego właśnie przysłali starą cenzorkę: by przywołała naszą lady Jessikę do porządku”.
Wysunął krzesło na wprost Paula i siadł twarzą w kierunku drzwi. Zrobił to ostentacyjnie, po czym odchylił się do tyłu i objął spojrzeniem salę. Po wysłaniu większości sprzętów na Arrakis uderzyła go nagle jej dziwaczność i obcość. Został stół treningowy i fechtunkowe zwierciadło z zamarłymi pryzmatami, przy nim zaś ćwiczebny manekin, cały wywatowany i w łatach, wyglądający jak starożytny piechur, pokiereszowany i okaleczony na wojnach.
„To ja tam stoję” – pomyślał.
– O czym tak myślisz, Thufirze? – spytał Paul.
Hawat spojrzał na chłopca.
– Myślałem o tym, że wkrótce wszyscy stąd wyjedziemy i że prawdopodobnie już nigdy nie zobaczymy tego pokoju.
– I to cię smuci?
– Smuci? Nonsens! Smutek jest w rozstaniu z przyjaciółmi. Miejsce to tylko miejsce. – Obrzucił wzrokiem mapy na stole. – A Arrakis to po prostu jeszcze jedno miejsce.
– Ojciec polecił ci mnie wysondować?
Hawat spochmurniał. Chłopak był niesłychanie spostrzegawczy. Kiwnął głową.
– Uważasz, że byłoby ładniej z jego strony, gdyby pofatygował się osobiście, ale wiesz przecież, jak jest zajęty. Wpadnie później.
– Przeglądam materiały o huraganach na Arrakis.
– Huragany. Rozumiem.
– Wyglądają na nieliche.
– „Nieliche” to za mało powiedziane. Te huragany rozpędzają się na sześciu czy siedmiu tysiącach kilometrów równiny, karmiąc wszystkim, co przydaje impetu: siłą Coriolisa, innymi huraganami, wszystkim, co ma w sobie choćby odrobinę energii. Mogą się rozhulać do siedmiuset kilometrów na godzinę, zabierając po drodze wszystko, co się sypie: piasek, pył, wszystko. Potrafią wytrawić ciało do kości, a kości rozsiekać na igły.
– Dlaczego nie mają tam regulacji pogody?
– Arrakis ma specyficzne problemy, koszty są tam wyższe, a więc droższe jest utrzymanie i tak dalej. Gildia żąda potwornej sumy za nadzór satelitarny, ród twojego ojca zaś nie jest z tych wielkich i bogatych, chłopcze. Wiesz przecież.
– Widziałeś kiedyś Fremenów?
„Umysł chłopaka miota się dziś na wszystkie strony” – pomyślał Hawat.
– Jak ciebie widzę – odparł. – Niewiele się różnią od mieszkańców niecek i grabenu. Wszyscy noszą te obszerne, powiewające szaty. I śmierdzą nieziemsko w każdej zamkniętej przestrzeni. To z