Diuna. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Diuna - Frank Herbert страница 12
Hawat odwrócił się w progu.
– Nie siadaj tyłem do żadnych drzwi – powiedział młodzieniec.
Uśmiech rozlał się po pomarszczonej, starej twarzy.
– Tego nie zrobię, chłopcze. Możesz mi wierzyć.
I wyszedł, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Paul usiadł tam, gdzie przedtem siedział Hawat, i uporządkował swoje papiery. „Jeszcze tylko jeden dzień” – pomyślał. Rozejrzał się po sali. „Wyprowadzamy się”. Znienacka myśl o wyjeździe nabrała realnych kształtów jak nigdy dotąd. Przypomniał sobie coś jeszcze, co stara powiedziała o świecie jako sumie wielu rzeczy – ludzi, ziemi, roślin, księżyców, przypływów, słońc – tej nieznanej sumie zwanej naturą, będącej podsumowaniem bez żadnego poczucia teraźniejszości. I zadumał się, pomyślawszy: „Co to jest »teraźniejszość«?”.
Drzwi naprzeciwko niego otworzyły się z hukiem i wtoczył się przez nie brzydki wielkolud poprzedzany naręczem oręża.
– Co widzę! – zawołał Paul. – Gurneyu Hallecku, awansowałeś na zbrojmistrza?
Halleck zamknął drzwi obcasem.
– Wolałbyś, bym przyszedł pobawić się z tobą, wiem.
Zlustrował pomieszczenie i dostrzegł, że byli już w nim ludzie Hawata, przeczesali wszystko i upewnili się, że jest bezpieczne dla syna księcia. Wszędzie widział ledwo uchwytne zakodowane znaki.
Paul obserwował, jak zataczający się brzydal z ładunkiem broni wprawia się ponownie w ruch, biorąc kierunek na stół treningowy. Zauważył przewieszoną przez ramię Gurneya dziewięciostrunową balisetę z piórkiem wetkniętym między struny na końcu gryfu.
Halleck rzucił broń na blat i ułożył ją w szeregach: rapiery, sztylety, handżary, głuszaki na pociski moderacyjne, pasy tarcz. Biegnąca przez całą brodę blizna po krwawinie skręciła się, kiedy już odwrócony, wyszczerzył zęby z końca sali.
– Więc nie masz dla mnie nawet „Dzień dobry”, młode diablę? A na jaki znowu odcisk nadepnąłeś staremu Hawatowi? Minął mnie w korytarzu jak człowiek biegnący na pogrzeb swego wroga.
Paul uśmiechnął się szeroko. Ze wszystkich ludzi ojca najbardziej lubił właśnie Gurneya Hallecka. Znał nastroje, złośliwości i humory tego olbrzyma, którego uważał bardziej za swego przyjaciela niż za wynajęty rapier.
Halleck przerzucił do przodu balisetę i zaczął ją stroić.
– Nie chcesz gadać, nie gadaj – powiedział.
Chłopak wstał, wyszedł na środek sali i zawołał:
– Cóż to, Gurneyu, przychodzimy w czas walki i zabieramy się do muzykowania?
– Dzisiaj mamy, widzę, dzień zwracania się bez szacunku do starszych – rzekł Halleck. Szarpnął strunę instrumentu, kiwnął głową.
– Gdzie Duncan Idaho? – spytał Paul. – Miał mnie uczyć władania bronią.
– Duncan wyjechał, wiodąc drugi rzut na Arrakis – odparł Halleck. – Z wszystkiego ostał ci się jedynie nieszczęsny Gurney, który wraca prosto z pola walki i rwie się do muzyki. – Trącił następną strunę, nadstawił ucha i uśmiechnął się. – Zresztą rada postanowiła, że tak nędznego wojaka jak ty najlepiej będzie nauczyć muzykowania, aby nie zmarnował sobie życia do reszty.
– No to zaśpiewaj mi jakąś pieśń – powiedział Paul. – Chcę zobaczyć, jak się tego nie powinno robić.
– Cha, cha, cha! – Gurney wybuchnął śmiechem i wykonał Piękne Galatki, a piórko migało jak rozmazana plama na strunach, kiedy śpiewał:
Aaach, piękne Galatki
Dadzą za szmatki,
Za wodę zaś Arrakanki!
Lecz nasze ślicznoty
Dają z ochoty,
Bo lubią to Kaladanki!
– Nieźle jak na tak kiepską do instrumentu rękę – powiedział młodzieniec – ale jeśli moja matka usłyszy, jakie świństwa wyśpiewujesz na zamku, udekoruje twoimi uszami zewnętrzny mur.
Gurney pociągnął się za lewe ucho.
– Dekoracja z nich też kiepska, bo okropnie się zszargały od podsłuchiwania przy dziurkach od klucza, jak pewien znany mi chłopak ćwiczy dziwne przyśpiewki na swojej balisecie.
– Zapomniałeś już, widzę, jak to miło, gdy ktoś nasypie ci piasku do łóżka – rzekł Paul. Ściągnął ze stołu pas tarczy i zapiął go jednym ruchem na biodrach. – Zatem stawaj do walki!
Oczy Hallecka rozszerzyły się w udawanym zdziwieniu.
– A więc to tak! To twoja wredna dłoń dokonała owego czynu! Broń się dziś, paniczu, broń. – Porwał rapier i wywinął nim w powietrzu. – Jestem demonem zemsty!
Paul chwycił bliźniaczy rapier, zgiął w dłoniach klingę, stanął w aguile z jedną nogą wysuniętą do przodu. Przybrał pełną namaszczenia pozę, parodiując doktora Yuego.
– Ale gamonia przysyła mi ojciec do białej broni – powiedział z naciskiem. – Gamoniowaty Gurney Halleck zapomniał podstawowych zasad walki z uzbrojonym i chronionym tarczą przeciwnikiem. – Trzasnął włącznik siły w pasie, poczuł świerzbienie skóry na czole i wzdłuż pleców od pola ochronnego, usłyszał charakterystyczne zmatowienie przefiltrowanych przez tarczę zewnętrznych odgłosów. – Walcząc z tarczą, poruszamy się szybko w obronie, powoli w natarciu – rzekł. – Natarcie ma na celu wyłącznie sprowokowanie przeciwnika do zrobienia fałszywego kroku, wystawienie go na śmiertelny cios. Tarcza zbija szybkie pchnięcie, przyjmuje powolny handżar! – Prztyknął klingą, wykonał błyskawiczną fintę i uciekł do tyłu, sposobiąc się do zwolnionego pchnięcia tak mierzonego w czasie, by zwiodło ślepy system obronny tarczy.
Halleck obserwował akcję i w ostatniej chwili zrobił ćwierć obrotu, przepuszczając stępiony koniec rapiera koło piersi.
– Szybkość znakomita – powiedział – lecz byłeś szeroko otwarty na podstępny kontratak pchlim sztychem.
Paul odstąpił do tyłu, zmarkotniały.
– Powinienem sprać ci tyłek za taką beztroskę – powiedział Halleck. Wziął ze stołu goły handżar i podniósł go. – Coś takiego w ręku przeciwnika może ci utoczyć krwi. Jesteś pojętnym uczniem, jak żaden, lecz ostrzegałem cię, abyś nawet w zabawie nie dopuścił człowieka ze śmiercią w dłoni za zasłonę.
– Chyba nie jestem dziś w odpowiednim nastroju – rzekł Paul.