Diuna. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Diuna - Frank Herbert страница 13
– Teraz, powiadam ci, broń się naprawdę!
Dając ogromnego susa w bok i drugiego przed siebie, zaatakował z furią.
Paul cofnął się, parując. Usłyszał trzaski pola, kiedy krawędzie tarcz starły się i odepchnęły, poczuł mrowienie naelektryzowanej od tego zetknięcia skóry. „Co opętało Gurneya? – zadawał sobie pytanie. – On tego nie udaje!” Poruszył lewą ręką i z pochwy nad nadgarstkiem do jego dłoni wsunął się sztylet.
– Zorientowałeś się, że potrzebna ci dodatkowa klinga, co? – mruknął Halleck.
„Czyżby zdrada? – zdumiał się Paul. – To niepodobne do Gurneya!”
Walczyli w całej sali – pchnięcie i parada, finta i riposta. Wewnątrz ochronnych bąbli powietrze stęchło od oddechów, nie była go w stanie wymienić powolna cyrkulacja wzdłuż brzegów osłon. Po każdym zetknięciu się tarcz coraz silniej czuć było ozon.
Chłopak nadal się cofał, ale teraz w kierunku stołu treningowego. „Jeśli zdołam obrócić go przy stole, pokażę mu sztuczkę – pomyślał. – Jeszcze krok, Gurneyu”.
Gurney zrobił krok.
Paul sparował zasłoną usuwającą w dół i zobaczył, że rapier Hallecka zawadza o krawędź stołu. Zszedł z linii ćwierćobrotem, zadał górne pchnięcie rapierem i podjechał sztyletem do szyi przeciwnika. Zatrzymał ostrze centymetr od żyły szyjnej.
– Tego szukasz? – wyszeptał.
– Popatrz w dół, chłopcze – wysapał Gurney.
Paul usłuchał i spostrzegł pod brzegiem blatu handżar Hallecka niemal przytknięty do swego krocza.
– Razem byśmy poszli do nieba – powiedział Gurney. – Ale przyznam, że przyciśnięty walczyłeś nieco lepiej. Zdaje się, że tym razem nastrój ci dopisał. – I wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu, ponownie deformując swą bliznę.
– Ale na mnie napadłeś – rzekł Paul. – Naprawdę ciąłbyś do krwi?
Halleck cofnął handżar, wyprostował się.
– Gdybyś walczył choć odrobinę poniżej swych możliwości. Zrobiłbym ci niezłą krechę, długo byś ją pamiętał. Nie pozwolę, by mój ulubiony adept padł z ręki pierwszego harkonneńskiego łazęgi, jaki stanie mu na drodze.
Paul wyłączył tarczę i oparł się o stół dla złapania oddechu.
– Należała mi się, Gurneyu, lecz ojciec by się rozgniewał, gdybyś mnie zranił. Ja nie pozwolę z kolei, by karano cię za moje potknięcia.
– Jeśli o to chodzi – powiedział Halleck – było ono i moim potknięciem. I nie martw się niepotrzebnie jedną czy dwiema bliznami zarobionymi podczas treningu. Ciesz się, że masz ich tak mało. A co do twego ojca, książę ukarze mnie, jeśli mi się nie uda zrobić z ciebie rębacza pierwszej klasy. I to by już było moje potknięcie, gdybym nie wyjaśnił sprawy owego nastroju, w jaki nagle popadłeś.
Paul wyprostował się, po czym włożył sztylet do pochwy nad nadgarstkiem.
– To, co tutaj robimy, to nie żarty – rzekł Halleck.
Chłopak skinął głową. Zadziwiła go nietypowa dla Gurneya grobowa mina, głębia jego śmiertelnej powagi. Spojrzał na bordową bliznę po krwawinie przecinającą brodę mężczyzny i przypomniał sobie opowieść o tym, jak Gurney zarobił ją od Bestii Rabbana w niewolniczych sztolniach Harkonnenów na Giedi Prime. I poczuł nagły wstyd, że choć przez chwilę wątpił w Hallecka. A potem przyszło mu na myśl, że powstaniu blizny towarzyszył ból – być może równie wielki jak ten, który jemu zadawała matka wielebna. Odsunął od siebie ową myśl; przejmowała chłodem ich świat.
– Chyba jednak miałem nadzieję, że sobie pożartujemy – powiedział. – Wszystko tu jest ostatnio takie poważne.
Halleck odwrócił się, aby ukryć wzruszenie. Piekły go od czegoś oczy. Ból wzbierał w nim jak wrzód i to było wszystko, co mu pozostało po jakimś utraconym wczoraj, z którego odarł go czas.
„Jakże wcześnie ten dzieciak musi się stać mężczyzną – pomyślał. – Jakże wcześnie musi odczytać ową formułę w głębi własnego umysłu, ów cyrograf brutalnej przestrogi, by zgłosić ten nieunikniony fakt w nieuniknionych słowach: »Melduję się jako najbliższy krewny«”.
– Wyczułem w tobie chęć zabawy, chłopcze – rzekł, nie odwracając się – i niczego goręcej nie pragnąłem, jak przyłączyć się do niej, ale zabawa się skończyła. Jutro wyruszamy na Arrakis. Arrakis jest naprawdę. Harkonnenowie są naprawdę.
Paul dotknął czoła klingą trzymanego pionowo rapiera.
Halleck odwrócił się, dostrzegł salut i przyjął go kiwnięciem głowy. Wskazał ćwiczebny manekin.
– Popracujemy teraz nad twoim refleksem. Chcę widzieć, jak dajesz tej kukle do wiwatu. Pokieruję nią z tego miejsca, bo stąd będę miał całą akcję jak na dłoni. I ostrzegam, że dzisiaj wypróbuję nowe riposty. Takiego ostrzeżenia nie spodziewaj się od prawdziwego przeciwnika.
Paul wspiął się na palce i przeciągnął dla rozluźnienia mięśni. Spoważniał, uświadomiwszy sobie nagle, że w jego życiu nastał okres gwałtownych zmian. Podszedł do manekina, klepnął sztychem rapiera włącznik na piersi kukły i poczuł parcie jej ochronnego pola na klingę.
– En garde! – zawołał Halleck i manekin ruszył do ataku.
Paul uruchomił swoją tarczę, sparował i odpowiedział.
Halleck przyglądał się temu, manipulując urządzeniem sterującym. Jego umysł jakby rozdzielił się na dwie części: jedną wyczuloną na potrzeby walki szkoleniowej i drugą kołującą niczym uprzykrzona mucha. „Jestem jak dobrze wyprowadzone drzewo owocowe – myślał. – Uginam się pod ciężarem dobrze prowadzonych uczuć i zdolności, zaszczepionych na mnie co do jednego, a wszystkie one czekają, żeby ktoś inny je zebrał”.
Z jakiegoś powodu przypomniała mu się młodsza siostra, przed oczami stanęła mu jej wdzięczna twarz. Ale teraz ona już nie żyła – zmarła w burdelu dla żołdactwa Harkonnenów. Lubiła bratki… a może to były stokrotki? Nie pamiętał. Martwiło go to, że nie pamięta.
Paul zablokował powolne pchnięcie manekina, po czym wzniósł lewą rękę w entretisser.
„Co za sprytny mały diabeł! – pomyślał Halleck, teraz całkowicie pochłonięty kombinacjami chłopaka. – Ćwiczył i uczył się na własną rękę. To nie jest w stylu Duncana, a ja go też na pewno tego nie nauczyłem”.
Ta myśl jedynie pogłębiła smutek Gurneya. „Zaraziłem się jego nastrojem” – stwierdził. I zaczął się zastanawiać, czy Paul kiedykolwiek pośród nocy nie nasłuchiwał z przerażeniem czyjegoś łkania w poduszkę.