Diuna. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Diuna - Frank Herbert страница 14
– z Małej Encyklopedii Muad’Diba opracowanej przez księżną Irulanę
Chociaż Paul słyszał, jak doktor Yueh wchodzi do sali, i w jego krokach wyczuwał chłodne wyrachowanie, dalej leżał twarzą w dół, rozciągnięty na stole po odejściu masażysty. Czuł się cudownie rozluźniony po treningu z Gurneyem Halleckiem.
– Widać, że ci dobrze – odezwał się Yueh spokojnym, piskliwym głosem.
Paul uniósł głowę, spojrzał na sztywną postać stojącą w odległości kilku kroków i jednym rzutem oka objął wymiętą czarną szatę, kanciastą bryłę głowy z purpurowymi wargami i obwisłymi wąsami, wytatuowany na czole romb najwyższego warunkowania oraz długie czarne włosy ujęte nad lewym ramieniem w srebrny pierścień Akademii Suka.
– Ucieszy cię pewnie wiadomość, że nie mamy dziś czasu na normalne zajęcia – powiedział Yueh. – Twój ojciec będzie tu niebawem.
Paul usiadł.
– Za to załatwiłem dla ciebie przeglądarkę księgofilmów i parę lekcji na czas podróży na Arrakis.
– Och.
Chłopak zaczął wciągać ubranie. Perspektywa wizyty ojca podekscytowała go. Spędzili razem tak niewiele czasu, od kiedy Imperator nakazał im przejąć w lenno Arrakis.
Yueh zbliżył się do stołu w kształcie litery L, myśląc: „Jakże ten chłopiec rozrósł się w ciągu ostatnich paru miesięcy. Cóż za marnotrawstwo! Och, cóż za bolesne marnotrawstwo”. Ale zaraz się upomniał: „Nie mogę się załamać. Robię to, aby mieć pewność, że moja Wanna nie będzie dłużej cierpiała w łapach harkonneńskich bestii”.
Paul dołączył do niego przy stole, dopinając bluzę.
– Co będę studiował w drodze?
– Oooch, lądowe formy życia na Arrakis. Wygląda na to, że planeta stała się łaskawsza dla pewnych stworzeń lądowych. Nie wiadomo, jakim cudem. Po przybyciu muszę odszukać ekologa planetarnego, niejakiego doktora Kynesa, i zaofiarować mu pomoc w badaniach. – I pomyślał: „Co ja wygaduję? Bawię się w hipokrytę nawet przed samym sobą”.
– Będzie coś o Fremenach? – zapytał Paul.
– Fremenach? – Yueh zabębnił palcami po stole, zauważył, że chłopak przypatruje się jego nerwowemu tikowi, i cofnął rękę.
– Może masz coś o całej populacji Arrakis? – dociekał Paul.
– Tak, owszem – odparł Yueh. – Ludność dzieli się na dwie główne warstwy: Fremenów, oni stanowią jedną grupę, i pozostałych, czyli mieszkańców grabenu, niecek i panwi. Mówiono mi, że zdarzają się między nimi mieszane małżeństwa. Kobiety z osad w grabenie i panwi wolą za mężów Fremenów, mężczyźni wolą za żony Fremenki. Mają tam porzekadło: „Blichtr płynie z miast, mądrość z pustyni”.
– Masz ich zdjęcia?
– Postaram się coś dla ciebie znaleźć. Najciekawszą cechą, oczywiście, są ich oczy, całkowicie błękitne, bez białek.
– Mutacja?
– Nie, to się wiąże z nasyceniem krwi melanżem.
– Fremeni muszą być dzielni, skoro żyją na skraju pustyni.
– Wszystko na to wskazuje – powiedział Yueh. – Oni układają ody do swych noży. Ich kobiety są równie szalone jak mężczyźni. Nawet dzieci Fremenów są gwałtowne i niebezpieczne. Śmiem twierdzić, że nie będzie ci wolno zadawać się z nimi.
Paul nie spuszczał oczu z Yuego. W tych paru wzmiankach o Fremenach odkrył potęgę, która przykuła całą jego uwagę. „Cóż to za sojusznicy do pozyskania!”
– A czerwie? – zapytał.
– Co?
– Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o czerwiach pustyni.
– Aaach, niewątpliwie. Mam księgofilm z małym osobnikiem, zaledwie sto dziesięć metrów długości i dwadzieścia dwa metry średnicy. Sfilmowano go w północnych szerokościach geograficznych. Wiarygodni świadkowie donoszą o czerwiach długości ponad czterystu metrów, a są powody, by wierzyć, że istnieją jeszcze większe.
Paul zerknął na rozłożoną na stole mapę północnych szerokości Arrakis w rzucie stożkowym.
– Pas pustyni i południowe regiony podbiegunowe oznaczono jako bezludne. Czerwie?
– I samumy.
– Ale każde miejsce można przystosować dla ludzi.
– Jeśli to ekonomicznie realne – powiedział Yueh. – Arrakis ma mnóstwo kosztownych zagrożeń. – Przygładził obwisłe wąsy. – Zaraz tu będzie twój ojciec. Nim odejdę, chcę ci dać upominek, coś, na co natknąłem się przy pakowaniu.
Położył na stole czarny prostokąt nie większy od koniuszka kciuka chłopca. Paul spojrzał na przedmiot. Widząc, że po niego nie sięga, Yueh pomyślał: „Jakiż on ostrożny”.
– To bardzo stara Biblia Protestancko-Katolicka sporządzona dla podróżujących w kosmosie. Żaden księgofilm. Prawdziwy druk na papierze włókiennym. Ma własny powiększalnik i instalację ładunku elektrostatycznego. – Wziął Biblię do ręki i zademonstrował. – Ładunek utrzymuje książkę zamkniętą, przeciwdziałając sprężynie rozwieracza okładek. Naciskasz krawędź… o, tak… i wybrane przez ciebie stronice, odpychając się wzajemnie, otwierają książkę.
– Jakie to maleńkie.
– Ale ma tysiąc osiemset stron. Przy czytaniu naciskasz krawędź… tak i tak… i ładunek przechodzi do przodu, strona po stronie. Nigdy nie dotykaj palcami samych stronic. Splot włókien jest zbyt delikatny. – Zamknął książeczkę i wręczył ją Paulowi. – Spróbuj.
Przyglądając się, jak młodzieniec manipuluje regulacją stronic, Yueh pomyślał: „Robię to dla spokoju własnego sumienia. Darowuję mu religijne moratorium, zanim go zdradzę. Żebym mógł sobie powiedzieć, że on odszedł tam, dokąd ja pójść nie mogę”.
– Musiano ją zrobić jeszcze przed księgofilmami – powiedział chłopak.
– Ma swoje lata. Niech to pozostanie naszą tajemnicą, co? Twoi rodzice mogliby uznać, że jest zbyt cenna dla kogoś tak młodego – rzekł doktor i pomyślał: „Jego matka niewątpliwie zastanawiałaby się nad moimi motywami”.
– Cóż… – Paul zamknął książkę. – Jeżeli jest tak cenna…
– Potraktuj to jako kaprys starego człowieka – powiedział Yueh. – Dano mi ją, kiedy byłem bardzo młody. – „Muszę