Diuna. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Diuna - Frank Herbert страница 21
– Wolałabyś, żebym cięła głębiej?
– Ach, nie! Wody ciała jest zbyt mało, żeby nią jeszcze szafować na powietrzu. Zrobiłaś to, co trzeba.
Zważając na słowa i sposób wyrażania się, Jessika podchwyciła znaczenia ukryte w określeniu „woda ciała”. Znów odczuła przygnębienie na myśl o tym, czym jest woda na Arrakis.
– Po której stronie ma zawisnąć każde z tych cacek, moja pani? – zapytała Fremenka.
„Wciąż praktyczna ta Mapes” – pomyślała Jessika.
– Zrób, jak uważasz, Mapes – odpowiedziała. – To w zasadzie bez różnicy.
– Jak sobie życzysz, moja pani. – Szadout schyliła się i zaczęła odwijać głowę z papierów i sznurków. – Zabiło się Starego Księcia, co? – zamruczała.
– Mam wezwać ci tragarza do pomocy? – zapytała Jessika.
– Dam sobie radę, moja pani.
„Tak, da sobie radę – pomyślała Jessika. – To tkwi w tym fremeńskim stworzeniu: instynkt radzenia sobie”.
Poczuła chłód pochwy krysnoża pod stanikiem i wyobraziła sobie długi łańcuch knowań Bene Gesserit, do którego zostało tutaj dołączone kolejne ogniwo. Dzięki owym knowaniom przetrwała w krytycznej chwili. „Nie można tego przyspieszyć” – powiedziała Mapes. A jednak wyczuwało się tu jakieś tempo na złamanie karku, które napełniało Jessikę złym przeczuciem. I ani wszystkie przygotowania Missionaria Protectiva, ani dokonana przez podejrzliwego Hawata inspekcja tej zwieńczonej blankami kamiennej budowli nie mogły rozwiać owego przeczucia.
– Kiedy to zawiesisz, zacznij rozpakowywać skrzynie – zarządziła Jessika. – Któryś z tragarzy przy bramie ma wszystkie klucze i wie, dokąd mają iść rzeczy. Weź od niego klucze i listę. Gdyby były jakieś wątpliwości, będę w południowym skrzydle.
– Jak sobie życzysz, moja pani.
„Hawat może uważać, że ta rezydencja jest bezpieczna – pomyślała Jessika, odchodząc – ale w tym domu jest coś złego. Czuję to”.
Nagle zapragnęła zobaczyć się z synem. Ruszyła w kierunku sklepionego wyjścia na korytarz prowadzący do sali jadalnej i skrzydeł mieszkalnych. Szła coraz szybciej, prawie już biegła.
Mapes przerwała zdzieranie opakowania z głowy byka i spojrzała na plecy odchodzącej.
– To Ta Jedyna, z całą pewnością – wymruczała. – Biedactwo.
„Yueh! Yueh! Yueh! – brzmi refren. – Milion śmierci za mało byłoby dla Yuego!”
– z Historii dzieciństwa Muad’Diba pióra księżnej Irulany
Drzwi stały otworem i Jessika przestąpiła próg, wkraczając do pokoju o żółtych ścianach. Z lewej strony ciągnęła się niska, obita czarną skórą ława, przy niej były dwa puste regały. Pękate boki wiszącej flaszki na wodę obrastał kurz. Pod prawą ścianą, przy drugich drzwiach, było więcej regałów oraz biurko z Kaladanu i trzy krzesła. Pod oknami dokładnie na wprost Jessiki stał odwrócony do niej tyłem doktor Yueh, zapatrzony na świat za szybą.
Po cichutku Jessika zrobiła następny krok w głąb pokoju.
Zauważyła, że Yueh ma wymiętą marynarkę z białą smugą na lewym łokciu, jakby oparł się o kredę. Od tyłu wyglądał jak bezcielesny pajac w za dużej czarnej odzieży, zawieszona w powietrzu karykatura czekająca na poruszenie sznurkami przez lalkarza. Żywa była jedynie kanciasta głowa o długich, hebanowych włosach ujętych na ramieniu w srebrny pierścień Akademii Suka, która obracała się nieznacznie w ślad za jakimiś poruszeniami na dworze.
Ponownie rozejrzała się po pokoju, nie znajdując śladu syna. Wiedziała jednak, że zamknięte drzwi z prawej strony prowadzą do niewielkiej sypialni, której Paul zapragnął.
– Dzień dobry, doktorze Yueh – powiedziała. – Gdzie jest Paul?
Yueh skinął głową, jakby pozdrawiał kogoś za oknem, i nie odwracając się, rzekł nieobecnym tonem:
– Twój syn był zmęczony, Jessiko. Odesłałem go do sąsiedniego pokoju, by odpoczął.
Nagle zesztywniał, odwrócił się raptownie, a wąsy opadły mu na purpurowe wargi.
– Wybacz, moja pani! Myślami byłem bardzo daleko… Nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak poufale.
Uśmiechnęła się, podnosząc prawą rękę. Przez chwilę obawiała się, że doktor może uklęknąć.
– Daj spokój, Wellingtonie.
– Żeby tak się odezwać do ciebie… ja…
– Znamy się już sześć lat – powiedziała. – Najwyższy czas, by w cztery oczy dać sobie spokój z etykietą minionego okresu.
Yueh zdobył się na wątły uśmiech. „Wygląda na to, że mi się udało. Teraz będzie uważała, że każde moje niezwykłe zachowanie wynika z zakłopotania. Nie będzie się doszukiwać głębszych motywów, skoro już zna odpowiedź”.
– Zdaje się, że bujałem w obłokach – rzekł. – Obawiam się, że kiedy tylko… robi mi się ciebie szczególnie żal, myślę o tobie jako o… no, Jessice.
– Żal ci mnie? Dlaczego, u licha?
Doktor wzruszył ramionami. Dawno temu zdał sobie sprawę, że w przeciwieństwie do jego Wanny Jessika nie jest obdarzona całkowitym zmysłem prawdy. Mimo to, jeśli tylko się dało, w jej obecności trzymał się prawdy. Tak było bezpieczniej.
– Widziałaś tę planetę, moja… Jessiko. – Zająknął się przy imieniu, ale brnął dalej: – Jakże jałowa po Kaladanie. I ci ludzie! Te mieszczki, które mijaliśmy po drodze, zawodzące pod swymi zasłonami. Jak one na nas patrzyły!
Jessika złożyła ręce na piersiach, wyczuwając tam krysnóż, ostrze wytoczone, jeśli wierzyć doniesieniom, z zęba czerwia pustyni.
– To dlatego, że jesteśmy dla nich obcy: inni ludzie, inne obyczaje. Znali jedynie Harkonnenów. – Ominęła go spojrzeniem, wyglądając przez okno. – Co tam wypatrzyłeś?
Odwrócił się w jej kierunku.
– Ludzi.
Jessika przeszła przez pokój, stanęła u jego boku i spojrzała na lewo, w stronę fasady budynku, tam gdzie patrzył Yueh. Zobaczyła dwadzieścia drzew palmowych rosnących w rzędzie, a pod nimi wymiecioną do czysta ziemię. Tarczowy parkan odgradzał je od drogi, którą przechodzili ludzie w dżubbach. Pomiędzy sobą a ludźmi Jessika wyłowiła ledwo uchwytne migotanie powietrza – od tarczy domowej – i zaczęła oglądać tłum przechodniów,