Diuna. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Diuna - Frank Herbert страница 4
– Twoja matka siedziała kiedyś u moich stóp.
– Nie jestem swoją matką.
– Nienawidzisz nas troszeczkę, co? – Spojrzawszy w stronę drzwi, zawołała: – Jessiko!
Jessika stanęła w drzwiach, obrzucając pokój surowym wzrokiem. Złagodniała na widok Paula. Zdobyła się na słaby uśmiech.
– Jessiko, czy przestałaś mnie nienawidzić? – spytała stara kobieta.
– Kocham cię i nienawidzę zarazem – odparła zapytana. – Nienawidzę za cierpienia, których nigdy nie zapomnę. Kocham za…
– Wystarczy sam fakt – powiedziała stara cieplejszym głosem. – Możesz już wejść, tylko się nie odzywaj. Zamknij drzwi i pilnuj, by nikt nam nie przeszkadzał.
Jessika weszła do pokoju, zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. „Mój syn żyje – pomyślała. – Mój syn żyje i jest… człowiekiem. Wiedziałam, że jest… ale… on żyje. Teraz mogę żyć dalej”. Czuła dotyk drzwi, twardy i rzeczywisty. Wszystko w tym pokoju było dotykalne i wyczuwalne zmysłami.
„Mój syn żyje”.
Paul spojrzał na matkę. „Mówiła prawdę” – stwierdził. Pragnął umknąć i w samotności przemyśleć to, czego doświadczył, jednak wiedział, że nie może odejść, dopóki go nie odprawią. Stara kobieta zyskała nad nim władzę. „Obie mówiły prawdę” – skonstatował. Matka przeszła taką samą próbę. W tym wszystkim musiało się kryć jakieś straszliwe przeznaczenie… ból i strach są straszne. Rozumiał straszliwe przeznaczenia. Parły na przekór wszystkiemu. Stanowiły własną konieczność. Paul czuł, że dostał się w tryby straszliwego przeznaczenia, choć jeszcze nie wiedział jakiego.
– Pewnego dnia, chłopcze – powiedziała stara – może i ty będziesz musiał tak stać za drzwiami. Nie jest to takie proste.
Paul spuścił oczy na dłoń, która poznała ból, a potem podniósł je na matkę wielebną. W brzmieniu jej głosu było teraz coś, czego nie spotkał w żadnym ze znanych mu głosów. Słowa były oszczędne i błyskotliwe. Wyczuwało się w nich napięcie. Odnosił wrażenie, że o cokolwiek ją zapyta, odpowiedź wyniesie go ponad jego cielesną powłokę ku czemuś wyższemu.
– Po co poddajesz ludzi próbie człowieczeństwa?
– By ich uwolnić.
– Uwolnić?
– Kiedyś ludzie scedowali myślenie na maszyny z nadzieją, że dzięki temu będą wolni, ale umożliwili tylko innym ludziom i ich maszynom ujarzmienie siebie.
– „Nie będziesz czynił machin na obraz i podobieństwo umysłu ludzkiego” – zacytował Paul.
– Wprost z Dżihadu Butlerowskiego i Biblii Protestancko-Katolickiej – powiedziała – lecz to, co głosi Biblia P-K, winno brzmieć: „Nie będziesz czynił machin udających umysł ludzki”. Czy studiowałeś przypadek mentata w waszej służbie?
– Studiowałem pod kierunkiem Thufira Hawata.
– Wielka Rewolta wymusiła rozwój ludzkich umysłów. Powstały szkoły rozwijające talenty człowieka.
– Szkoły Bene Gesserit?
Przytaknęła.
– Z owych starożytnych szkół pozostały do dziś dwie najważniejsze: Bene Gesserit i Gildia Kosmiczna. Gildia, jak sądzimy, kładzie nacisk na prawie czystą matematykę. Bene Gesserit zajmuje się innymi sprawami.
– Polityką.
– Kull wahad! – zawołała stara. Spojrzała surowo na Jessikę.
– Ja mu nie mówiłam, wasza wielebność – powiedziała Jessika.
Matka wielebna ponownie skupiła uwagę na Paulu.
– Wpadłeś na to, nie mając prawie żadnych poszlak – zauważyła. – Rzeczywiście, polityką. Pierwszymi szkołami Bene Gesserit kierowały te, które dojrzały potrzebę ciągłości w sprawach ludzkich. Zrozumiały, że takiej ciągłości nie będzie bez oddzielenia rasy ludzkiej od zwierzęcej… w celach rozrodczych.
Nagle słowa starej utraciły dla Paula swą szczególną ostrość. Obraziły w nim to coś, co jego matka nazywała instynktem prawości. Nie żeby matka wielebna go okłamywała. Było jasne, że wierzy w swoje słowa. Chodziło o rzecz istotniejszą, związaną z jego straszliwym przeznaczeniem.
– A matka mówiła mi, że wiele absolwentek szkół Bene Gesserit nie zna swojego pochodzenia – powiedział.
– Zapisy linii genetycznych zawsze zostają w naszych rejestrach – odparła stara. – Twoja matka wie, że pochodzi albo od Bene Gesserit, albo też jej ród sam z siebie był do przyjęcia.
– Dlaczego więc nie może znać swoich rodziców?
– Niektóre ich znają… Wiele nie zna. Mogłyśmy, na przykład, planować skrzyżowanie jej z bliskim krewnym, by uzyskać dominantę pewnej cechy genetycznej. Powodów jest wiele.
Znów obraziła jego prawość.
– Sporo na siebie bierzecie – rzekł.
Matka wielebna zapatrzyła się w niego. „Czyżbym usłyszała krytycyzm w jego głosie?” – przemknęło jej przez myśl.
– Dźwigamy ciężkie brzemię – przyznała.
Paul czuł, że coraz bardziej wychodzi z szoku wywołanego próbą. Spojrzał prosto w jej taksujące oczy i powiedział:
– Twierdzisz, że mogę być Kwisatz Haderach. Co to jest? Ludzki gom dżabbar?
– Paulu – powiedziała Jessika – nie wolno ci przemawiać takim tonem do…
– Ja to załatwię, Jessiko – przerwała jej stara. – Otóż, chłopcze, czy słyszałeś o serum prawdomówczyni?
– Zażywacie je, by rozwinąć dar wykrywania kłamstwa. Wiem to od matki.
– Widziałeś kiedyś trans prawdy?
Pokręcił głową.
– Nie.
– Serum jest niebezpieczne – powiedziała – ale daje szósty zmysł. Kiedy dar serum spłynie na prawdomówczynię, może ona zobaczyć wiele miejsc w swej pamięci, w pamięci swego ciała. Widzimy tyle dróg przeszłości… lecz są to jedynie drogi kobiece. – W jej głosie zagościła nuta smutku. – Ale jest miejsce, którego nie może zobaczyć żadna prawdomówczyni. Odpycha nas ono, przeraża. Mówi się, że pewnego dnia pojawi się mężczyzna i odnajdzie w darze serum swoje wewnętrzne widzenie. Zobaczy to, czego my nie możemy: zarówno kobiecą, jak i męską przeszłość.