U kresu sił. Джозеф Конрад
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу U kresu sił - Джозеф Конрад страница 4
Szedł niedawno otwartym, nie uporządkowanym jeszcze traktem o prymitywnych chodnikach i miękkim pokładzie kurzu, który zaścielał całą szerokość jezdni. Ów trakt dotykał z jednego końca nędznej uliczki biegnącej wśród chińskich sklepów blisko portu, a z drugiego ciągnął się na przestrzeni paru mil przez niezabudowane tereny, pokryte miejscami roślinnością właściwą dżungli; dochodził aż do bramy wiodącej na dziedziniec Zjednoczonej Spółki Dokowej. Pospolite fronty nowych budynków rządowych przeplatały się z czarnym ogrodzeniem pustych parceli, a widok nieba zdawał się dodawać przestrzeni szerokiej ulicy. Była pusta; krajowcy unikali jej po godzinach pracy, jakby spodziewając się, że któryś z tygrysów, gnieżdżących się w sąsiedztwie nowych wodociągów na wzgórzu, przybiegnie galopka środkiem traktu, aby schwytać sobie na kolację chińskiego sklepikarza.
Idąc pustką wspaniale zarysowanej alei, kapitan Whalley nie wydawał się pomniejszony. Miał na to zbyt piękną prezencję. Jego samotna postać o wielkiej białej brodzie jak u pielgrzyma dążyła widać do jakiegoś określonego celu; w ręku trzymał grubą laskę podobną do maczugi. Z jednej strony ulicy stał nowy gmach sądu o niskim portyku bez ozdób, zaopatrzony w przysadziste kolumny na wpół ukryte za kilku starymi drzewami, które tam pozostawiono. Z drugiej strony boczne skrzydła nowego gmachu skarbowego kolonii dochodziły aż do chodnika. Kapitan Whalley, który nie miał teraz ani okrętu, ani domu, przypomniał sobie przechodząc, że na tym samym miejscu – kiedy pierwszy raz przyjechał z Anglii – była wieś rybacka: kilka szałasów zbudowanych z mat wznosiło się na palach między błotnistą zatoką o poziomie wody zależnym od przypływu i odpływu a bagnistą ścieżką, która biegła dalej, wijąc się wśród splątanego gąszczu, gdzie nie było żadnych doków ani też wodociągów.
Kapitan Whalley nie posiadał już statku – a zatem i domu. A biedna jego Ivy tam daleko również domu nie posiadała. Pensjonat nie jest domem, choć może być środkiem utrzymania. Uczucia kapitana były dotkliwie urażone projektem pensjonatu. Stanowisko społeczne Whalleya dało mu to usposobienie prawdziwie arystokratyczne, nacechowane pogardą dla snobizmu i uprzedzeniem do niektórych zajęć jakoby uwłaczających ludzkiej godności. Osobiście wolał zawsze służbę na statku handlowym (gdyż jest to zajęcie uczciwe) niż kupno i sprzedaż towarów, zawód polegający w gruncie rzeczy na tym, aby kogoś nabrać przy targu – co w najlepszym razie jest próbą sprytu pozbawioną godności.Ojciec kapitana, emerytowany pułkownik ze Wschodnio-Indyjskiej Kompanii, posiadał bardzo małe środki poza swoją pensją, ale bardzo wysokie stosunki. Kapitan pamiętał z chłopięcych lat, jak często kelnerzy w gospodach, wiejscy przekupnie i różni inni ludzie tej kategorii mówili do starego żołnierza „panie hrabio”, sądząc z jego wyglądu.
Sam kapitan Whalley (byłby wstąpił do marynarki wojennej, gdyby ojciec go nie odumarł jako trzynastoletniego chłopca) wyglądał imponująco, niby stary admirał okryty sławą. Mimo to zgubił się – jak słomka w wirze strumienia – wśród roju brunatnych i żółtych ludzi zapełniających przecznicę, która przez kontrast z opuszczoną przez kapitana szeroką i pustą aleją wydawała się wąska jak ścieżka i kipiąca życiem. Ściany domów były niebieskie; chińskie sklepy rozwierały się niby jaskinie; stosy nieokreślonych towarów wysypywały się z mroku pod długim rzędem arkad, a ognisty, pogodny zachód słońca przesycał żarem środek ulicy przez całą jej długość niby odblask pożogi. Ten odblask padał na jasne ubiory i ciemne twarze bosego tłumu, na bladożółte plecy półnagich przepychających się kulisów8, na strój wysokiego kawalerzysty Sikha9 o rozdzielonej brodzie i zabójczych wąsach, stojącego na straży przed bramą policyjnego budynku. Przepełniony tramwaj górował wysoko nad tłumem w czerwonej mgle pyłu, płynąc ostrożnie wśród ludzkiego potoku, i trąbił bez przerwy, niby parowiec szukający drogi wśród mgły.
Kapitan Whalley wyłonił się jak nurek po drugiej stronie ulicy i w zacienionej pustce między ścianami zamkniętych składów zdjął kapelusz, aby ochłodzić czoło. Ze stanowiskiem gospodyni pensjonatu łączyła się pewnego rodzaju niesława. Mówiono o kobietach tego zawodu, że są chciwe, niesumienne, niegodne zaufania; kapitan ani myślał potępiać jakąkolwiek kategorię bliźnich – uchowaj Boże! – ale uważał, iż nie godzi się, aby ktoś z rodu Whalleyów był narażony na tego rodzaju podejrzenia. Lecz nie odmawiał córki od jej projektu. Wierzył, że Ivy podziela jego uczucia, i było mu jej żal; polegał na jej zdaniu, a przy tym uważał za łaskawe zrządzenie losu, że raz jeszcze może jej pomóc; ale w głębi arystokratycznego ducha czuł, iż łatwiej by mu przyszło pogodzić się z tym, że jego córka zostanie szwaczką. Przypominał sobie coś niecoś z przeczytanego przed laty wzruszającego wiersza pod tytułem Piosenka o koszuli. Dobrze to komu pisać wiersze o ubogich kobietach. Wnuczka pułkownika Whalleya właścicielką pensjonatu! Brr! Włożył z powrotem kapelusz, przeszukał kieszenie i zatrzymawszy się, aby przytknąć zapałkę do końca taniego cygara, dmuchnął z goryczą obłokiem dymu na świat zawierający takie niespodzianki.
Jednego był kapitan pewien, mianowicie tego, że Ivy jest nieodrodnym dzieckiem mądrej matki. Teraz, kiedy już miał poza sobą rozdzierające pożegnanie ze statkiem, widział jasno, iż sprzedaż barku była krokiem nieuniknionym. Może poczucie konieczności od dawna już wzrastało w nim nieświadomie. Ale ona, hen tam daleko, odczuła widać intuicją ową konieczność i miała odwagę nie tylko stawić czoło prawdzie, lecz ją wypowiedzieć; dzięki tym samym zaletom matka jej dawała tak doskonałe rady.
Do tego dojść w końcu musiało. Całe szczęście, że Ivy przynagliła ojca do decyzji. Jeszcze parę lat i sprzedaż na nic by się już nie przydała. Z roku na rok kapitan wpadał w coraz gorsze tarapaty chcąc się przy statku utrzymać. Czuł się bezbronny wobec podstępów złego losu, którego jawnym atakom umiałby się przeciwstawić; podobny był do skały opierającej się niewzruszenie otwartym napadom morza, a jednocześnie ignorującej wyniośle fakt, że fale ją podmywają zdradliwie od podstaw. Teraz zaś, po uregulowaniu wszystkich zobowiązań i po zadosyćuczynieniu prośbie córki, została kapitanowi z tej transakcji suma pięciuset funtów, ulokowana bezpiecznie. Prócz tego miał przy sobie czterdzieści kilka dolarów – dość, aby zapłacić hotelowy rachunek, jeśli nie będzie mieszkał zbyt długo w skromnym pokoju, który zajmował.
Ów pokój o woskowanej posadzce, skąpo umeblowany, otwierał się na jedną z bocznych werand. Niesymetryczny budynek z cegły, przewiewny jak klatka, rozbrzmiewał łopotem zasłon z rotanu10, targanych przez wiatr bez ustanku. Zasłony te wisiały między bielonymi kwadratowymi filarami frontu zwróconego do morza. Pokoje były wysokie, po sufitach pomykały błyski słońca odbitego w wodzie. Tłumy turystów z pasażerskich statków zawijających do portu przebiegały raz po raz mroczne, omiatane wiatrem pokoje, napełniając je zgiełkiem obcych głosów; zaludniały hotel na krótko jak gromady wędrownych cieniów, skazanych na krążenie z zawrotną szybkością naokoło ziemi bez zostawiania po sobie śladów. Gwar tych najazdów ulatniał się równie szybko, jak powstawał; turyści znikali z leżaków na werandach i z przewiewnych korytarzy, po których biegali gorączkowo w pogoni za widokami; a kapitan Whalley, krzepki, majestatyczny,
8
9
10