W cieniu wiązów. Анатоль Франс

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу W cieniu wiązów - Анатоль Франс страница 8

Жанр:
Серия:
Издательство:
W cieniu wiązów - Анатоль Франс

Скачать книгу

sam sobie konieczność pilnego oczyszczenia kościoła parafialnego Św. Eksuperego po samobójstwie. Na ulicy jeszcze myślał o tym.

      Schodząc krętą uliczką des Tintelleries spotkał proboszcza Św. Eksuperego, czcigodnego księdza Laprune'a, który zatrzymał się przed sklepem bednarza Lenfant i przyglądał się korkom. Wino jego kwaśniało, a on tę szkodę przypisywał wadliwemu korkowaniu butelek.

      – To przykre – mruczał – to przykre!

      – A wasz wisielec? – zapytał ksiądz Lantaigne.

      Na to pytanie zacny proboszcz Św. Eksuperego otworzył szeroko oczy i spytał zdziwiony:

      – Jaki wisielec?

      – Ten nieszczęśliwy samobójca, którego znaleźliście dziś rano w kruchcie waszego kościoła.

      Usłyszawszy to przerażony ksiądz Laprune pomyślał, że jeden z nich, on albo ksiądz Lantaigne, postradał zmysły, i odrzekł, że nie znalazł żadnego wisielca.

      – Jak to!? – zapytał ksiądz Lantaigne, także teraz zdziwiony. – Nie znaleziono dziś rano wisielca w kruchcie waszego kościoła?

      Proboszcz na znak przeczenia pokręcił dwa razy głową, na twarzy jego odbijała się najświętsza prawda.

      Ksiądz Lantaigne wyglądał teraz tak, jakby dostał zawrotu głowy.

      – Ależ Jego Eminencja kardynał arcybiskup sam przed chwilą powiedział mi, że znaleźliście wisielca w swoim kościele!

      – Och! – odrzekł proboszcz Laprune, nagle uspokojony – Jego Eminencja chciał się zabawić. Lubi takie żarty. Celuje w tym i umie utrzymać się w granicach przyzwoitości. Och, on umie żartować!

      Ale ksiądz Lantaigne wznosząc w niebo swój wzrok płomienny i ponury zawołał:

      – Arcybiskup oszukał mnie! Ten człowiek chyba nigdy nie mówi prawdy, wyjąwszy wypadek, gdy u stopni ołtarza biorąc w ręce świętą hostię wymawia słowa: Domine, non sum dignus!40

      VI

      Odkąd generał Cartier de Chalmot zaniechał konnej jazdy, a chętnie przebywał w domu, całą swoją dywizję wypisał na kartkach i ułożył w tekturowych pudełkach, które co rano ustawiał na biurku, a co wieczór przenosił na półki z białego drzewa, umieszczone nad żelaznym łóżkiem. Skrupulatnie i porządnie utrzymywał swych tekturowych żołnierzy i to napełniało go zadowoleniem. Każda kartka wyobrażała jednego żołnierza. Ten sposób dowodzenia oficerami, podoficerami i żołnierzami zadowalał jego poczucie ładu i odpowiadał jego pojęciom o świecie. Cartier de Chalmot uchodził zawsze za świetnego oficera. Generał Parroy, pod którego rozkazami służył niegdyś, mówił: „U kapitana Chalmot zdolność posłuszeństwa i zdolność rozkazywania równoważą się. Jest to rzadki i cenny przymiot prawdziwie wojskowego usposobienia”.

      Cartier de Chalmot zawsze był człowiekiem obowiązku. Uczciwy i nieśmiały, doskonały kaligraf, znalazł wreszcie metodę odpowiadającą jego nieprzeciętnym zdolnościom i stosował ją z krańcową dokładnością, dowodząc swą dywizją żołnierzy na kartkach.

      Tego dnia, wstawszy jak zwykle przed piątą rano, generał prosto z kąpieli przeszedł do biurka; podczas gdy słońce uroczyście i powoli wschodziło nad wiązami arcybiskupstwa, generał organizował manewry, przestawiając pudełka, które wyobrażały rzeczywistość i dla tego umysłu, nadmiernie szanującego wszelkie godła, istotnie były identyczne z rzeczywistością.

      Już przeszło od trzech godzin nachylał nad kartkami swe myśli i oblicze tak smutne i blade jak tektura sama, gdy służący zameldował mu księdza de Lalonde. Generał zdjął okulary, przetarł zaczerwienione od pracy oczy, wstał i prawie uśmiechnięty zwrócił ku drzwiom twarz niegdyś piękną, która i w starości zachowała czystość i prawidłowość rysów. Wyciągnął do gościa szeroką rękę o dłoni prawie bez zmarszczek i głosem gwałtownym i bełkocącym, zdradzającym jednocześnie nieśmiałość człowieka i nieomylność wodza, powitał księdza:

      – A, kochany kapelanie, jak się macie! Bardzo rad jestem, że was widzę!

      I ręką wskazał mu jedno z krzeseł wypchanych włosiem; wraz z biurkiem i żelaznym łóżkiem były one całym umeblowaniem tego pokoju, czystego, jasnego i bez ozdób.

      Ksiądz usiadł. Był to staruszek zadziwiająco ruchliwy. W jego ceglastej, zwiędłej, jakby pokruszonej twarzy tkwiły, jak dwa klejnoty, dziecięce błękitne oczy.

      Patrzyli chwilę na siebie z sympatią, nic nie mówiąc. Byli to dwaj starzy przyjaciele, dwaj towarzysze broni. Ksiądz de Lalonde, obecnie kapelan Zgromadzenia Sióstr Zbawienia, był dawniej kapelanem wojskowym. Jako kapelan został przydzielony do pułku gwardii, w którym Cartier de Chalmot był pułkownikiem w roku 1870. Pułk ten należał do dywizji *** i z armią Bazaine'a41 był zamknięty w Metzu.

      Wspomnienie tych żałosnych i epicznych tygodni zawsze przychodziło na myśl obu przyjaciołom, ilekroć się spotykali, za każdym razem też wypowiadali te same słowa. Tego ranka zaczął kapelan:

      – Pamiętacie, generale, gdy byliśmy pod Metzem, jak to nam brakowało lekarstw, paszy i soli?…

      Ksiądz de Lalonde był najmniej zmysłowym z ludzi. Osobiście mało odczuwał brak soli, ale cierpiał bardzo, że nie mógł dawać soli żołnierzom, tak jak im rozdawał tytoń w starannie zawiniętych paczkach. I przypomniał sobie ten dotkliwy brak.

      – Ach, generale, jak nam było brak soli!

      Generał Cartier de Chalmot odrzekł:

      – W pewnej mierze zaradzono temu dosypując do potraw prochu.

      – Bądź co bądź – rzekł kapelan – wojna jest czymś okropnym.

      I ten poczciwy przyjaciel żołnierzy mówił tak z całą szczerością serca. Ale generał nie zgadzał się na to potępienie wojny.

      – Za pozwoleniem, kochany kapelanie. Wojna jest koniecznością okrutną, bez wątpienia, ale oficerom i żołnierzom daje sposobność do okazania wyższych zalet. Bez wojny nie wiedziano by, jak wiele dokazać może odwaga i wytrwałość ludzka.

      I bardzo poważnie dodał:

      – Biblia stwierdza prawowitość wojen, a wiecie lepiej ode mnie, kapelanie, że Boga nazywa się w niej Sabaoth, czyli Pan Zastępów.

      Ksiądz uśmiechnął się z łagodną figlarnością, ukazując jedyne pozostałe mu, lecz białe jeszcze trzy zęby, i odrzekł:

      – Eh! Nie umiem po hebrajsku. A Bóg ma tyle innych, piękniejszych imion, że mogę się obejść bez nazywania go tym właśnie. Niestety, generale, co za piękna armia zginęła pod wodzą tego nieszczęśliwego marszałka!…

      Na te słowa generał Cartier de Chalmot zaczął znów mówić to, co setki razy powtarzał:

      – Bazaine!… Nie zachował przepisów o twierdzach, był chwiejny w dowodzeniu, w obliczu wroga zaczynał knuć jakieś zamiary. A w obliczu nieprzyjaciela nie należy

Скачать книгу


<p>40</p>

Domine, non sum dignus (łac.) – Panie, nie jestem godzien. [przypis edytorski]

<p>41</p>

François Achille Bazaine (1811–1888) – fr. generał, uhonorowany tytułem marszałka Francji. Podczas wojny francusko-pruskiej w 1871 r. dowodził nieudolnie i ostatecznie poddał Prusakom twierdzę Metz. Skazany na śmierć i degradację, zbiegł do Hiszpanii. [przypis edytorski]