Wspomnienia niebieskiego mundurka. Gomulicki Wiktor Teofil
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wspomnienia niebieskiego mundurka - Gomulicki Wiktor Teofil страница 5
O Adamie! O Ewo! – Jakże was serdecznie te wszystkie niebieskie mundurki nienawidzą! O wężu, wężu przewrotny! Godny, żeby cię na środku klasy rozciągnięto i pozwolono kulawemu Szymonowi ćwiczyć aż do zdechnięcia!…
Po odejściu inspektora odbywa się pierwsza lekcja – potem druga. Ale są to lekcje tylko z nazwiska42. Co chwila coś je przerywa: to przychodzi nowy uczeń; to stolarz wnosi nową ławkę; to któryś z nauczycieli wypukuje kolegę „na minutkę”, która przeciąga się do całego kwadransa; to przybywa stróż szkolny z kartką od inspektora; to matka jednego z „knotów” przybiega zdyszana niosąc chleb z zimną cielęciną, którego „nieboraczek zabrać zapomniał, tak się wyląkł dzwonka – bo toto jeszcze małe, delikatne i nie przywykło”…
O dziesiątej zjawia się raz jeszcze inspektor i każe „knotom” iść do domu, nazajutrz zaś „punkt o siódmej” stawić się na mszę uczniowską, „nie spóźniając się ani na sekundę, gdyż punktualność to ich obowiązek, obowiązki zaś swe obowiązani są” itd.
Gdy Karol Kozłowski przeciska się przez zatłoczony niebieskimi mundurkami korytarz, rozdając na wszystkie strony ukradkowe kuksańce, psztyczki, „gruszki stolarskie” i uszczypnięcia – ktoś pociąga go nagle z całej siły za połę…
Ogląda się i spostrzega – Piotrusia.
– Lubisz orzechy? – pyta malec, z miną pełną zarazem uprzejmości i zakłopotania.
– Co nie mam lubić! – odpowiada tamten.
– To przyjdź do mnie. Mam cały worek.
– Oho! – A gdzie ty „stoisz”?
– U Wojcieszkowej, na Starym Mieście, wpodle43 reformatów.
Piotruś wyraża się po prostu – cały jest pełen sielskiej prostoty. Czuć go bardziej dworkiem, niż dworem.
– Przyjdę! – zgadza się wyniośle Kozłowski i szybko odchodzi.
Ale niebawem znów go ciągną za połę.
– A co mi dasz za to? – dopytuje malec nie uważając sprawy za skończoną.
– Mam piłkę… Chcesz?
– Iiii… Pewnie parcianka.
– Nie, włosianka. Na wierzchu skóra prawdziwa.
– Eeee!… Taka to nie bardzo odskakuje.
Kozłowski, silnie już zirytowany, wybucha:
– Patrzcie go! Knot jeden! Chciałby pewnie dętki albo lanki za swoje głupie orzechy! Możesz je schować dla siebie. Ty jeszcze, kochanku, nie znasz Kozłowskiego. Ja wcale twoich orzechów nie potrzebuję!
Malec stoi przez kilka chwil w milczeniu.
Twarz jego wyraża zupełne ogłupienie.
– Jak nie, to nie! – przemawia wreszcie z flegmatyczną rezygnacją.
I przełożywszy tekę z jednej pachy pod drugą, odchodzi z wolna w swoją drogę.
Kozłowskiego zajęły tymczasem całkowicie wróble, których całe stadko zbiegło się do rozsypanego na ulicy obroku. Płoszy je swą teką, potem biegnie za spłoszonymi i pędzi je przed sobą, dopóki nie przefrunęły przez mur do ogrodu klasztornego.
O Piotrusiu i jego orzechach zupełnie zapomniał.
Do domu ma blisko, ale jak zawsze, nie idzie doń prostą drogą. W jednym miejscu przystanął, żeby przypatrzeć się mularzom44, pracującym przy budowie nowej kamienicy; w innym, żeby wypytać przekupkę o cenę gruszek, jabłek, śliwek, pestek dyni i ziarn45 słonecznikowych (kupować tymczasem nie chce – no i nie ma za co); w innym jeszcze, żeby postraszyć żydowskiego bachórka46 i ucieszyć się, widząc jak pada, fikając gołymi, tłustymi nożynami…
Nie wiadomo jak i kiedy znalazł się na moście staromiejskim. Wsparł się obiema rękoma o poręcz – wzrokiem melancholijnym ściga przepływające pod mostem fale.
– Może wolisz miód? – odzywa się nagle za jego plecami głos dziecinny, nieśmiały.
Jednocześnie wychyla się do niego pucołowata, rumiana twarzyczka z błyszczącymi poczciwie oczyma.
To Piotruś, który od wyjścia ze szkoły nie porzucał swego protektora, łażąc za nim w odległości kilku kroków po uliczkach i zaułkach miasteczka…
Na wspomnienie o miodzie Kozłowski oblizuje się.
– A bo ty, knocie, masz miód?… – odzywa się sceptycznie.
– Mam cały garnek.
– Nie gadaj!
– Jak Bozię kocham!
Kozłowski posępnieje.
– Ba! Cóż z tego! – mówi, na wodę patrząc. – I tak wiem, że mi nie dasz!…
– Dam, tylko przyjdź do mnie.
– Naprawdę dasz?
– Co nie mam dać! I orzechów dołożę.
Oczy Kozłowskiego nabierają nadzwyczajnego blasku. Błogo uśmiechnięty, rozrzewniony i oblizujący się, wpatruje się w malca, jakby nacieszyć się nie mógł jego widokiem.
– Kiedy tak – wybucha wreszcie – to… będę twoim przyjacielem!
– A ja twoim – jeżeli pozwolisz.
– Pozwolę!
Biorą się za ręce, potem za szyję i głośno, serdecznie się całują.
– Przyniosę ci „gumy strzelającej” – dodaje rozrzewniony Kozłowski.
Znów się całują.
– I trociczek!
Ponawiają uściski.
– I wiesz co? – oświadcza na zakończenie starszy. – Nie nazywaj mnie odtąd Kozłowskim…
– A jak?
– Mów do mnie po prostu: Koźle!
III. „Zabacuł”
– To zrobił z pewnością Zabacuł!
– Z tym Zabacułem wytrzymać już trudno!
– Powiedzcie
42
43
44
45
46