Ogniem i mieczem, tom drugi. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ogniem i mieczem, tom drugi - Генрик Сенкевич страница 19
Tak, ale natomiast z drugiej strony zwieszała się już znaczna część szabli, i wiele cięższa biorąc na uwagę rękojeść.
Na rękojeści był krzyżyk, jako zwykle przy karabelach; pan Zagłoba liczył na ów krzyżyk.
I po raz trzeci począł kołysać się, ale tym razem celem jego usiłowań było odwrócenie się nogami do ściany. Dopiąwszy i tego, jął posuwać się wzdłuż. Szabla jeszcze tkwiła między podkolanami a rękoma, ale rękojeść zawadzała się co chwila krzyżykiem o nierówności gruntu; na koniec krzyżyk zawadził silniej – pan Zagłoba kiwnął się ostatni raz i przez chwilę radość przygwoździła go na miejscu.
Szabla wysunęła się zupełnie.
Szlachcic zdjął wówczas ręce z kolan, a chociaż dłonie miał jeszcze związane, uchwycił nimi szablę na powrót. Pochwę przytrzymał nogami i wyciągnął żeleźce.
Rozciąć pęta na nogach było teraz dziełem jednej chwili.
Trudniej było z dłońmi. Pan Zagłoba musiał ułożyć szablę na gnoju, tylcem do dołu, ostrzem do góry, i trzeć o owo ostrze postronki dopóty, dopóki ich nie rozciął.
Co gdy uczynił, był nie tylko wolny od pęt – lecz i uzbrojony.
Odetchnął też głęboko, po czym przeżegnał się i zaczął Bogu dziękować.
Ale od rozcięcia pęt do uwolnienia się z rąk Bohunowych było jeszcze bardzo daleko.
– Co dalej? – pytał samego siebie pan Zagłoba.
I nie znalazł odpowiedzi. Chlew naokoło obstawiony był mołojcami; było ich tam razem ze stu; mysz nie mogłaby się wymknąć nie postrzeżona, a cóż dopiero człowiek tak tęgi jak pan Zagłoba!
– Widzę, że zaczynam w piętkę gonić – rzekł sam do siebie – a mój dowcip255 tyle wart, żeby nim buty wysmarować, chociaż i smarowidła lepszego można by u Węgrzynów na jarmarku kupić. Jeśli mnie Bóg nie ześle jakiej myśli, to pójdę wronom na pieczeń, ale jeśli ześle, to się ofiaruję w czystości trwać jako pan Longinus.
Głośniejsza rozmowa mołojców za ścianą przerwała mu dalsze rozmyślania, poskoczył więc i ucho przyłożył do szpary między belkami.
Wysuszone sosnowe belki odbijały głosy jak pudło teorbanu256: słowa dochodziły wyraźnie.
– A gdzie my stąd pojedziemy, ojcze Owsiwuju? – pytał jeden głos.
– Ne znaju257, pewno do Kamieńca258 – odparł drugi.
– Ba, konie ledwo nogami włóczą; nie dojdą.
– Dlatego tu i stoimy; do rana wypoczną.
Nastała chwila milczenia, potem pierwszy głos ozwał się ciszej jak poprzednio:
– A mnie się widzi, ojcze, że ataman spod Kamieńca za Jampol ruszy.
Zagłoba wstrzymał oddech w piersi.
– Milcz, jeśli ci młoda głowa miła! – brzmiała odpowiedź.
Nastała chwila milczenia, tylko zza innych ścian dochodziło szeptanie.
– Wszędy są, wszędy pilnują! – mruknął Zagłoba.
I poszedł ku przeciwległej ścianie.
Tym razem doszedł go chrzęst żutych obroków i parskanie koni, które widocznie stały tuż, a między nimi mołojcy rozmawiali leżący, bo głosy dochodziły z dołu.
– Hej – mówił jeden – my tu jechali nie śpiąc, nie jedząc, koniom nie popasając, po to, by na pale w obozie Jaremy poszli?
– To już pewno, że on tu jest?
– Ludzie, co z Jarmoliniec uciekli, widzieli go, jako ciebie widzę. Strach, co mówią: wielki on jak sosna, we łbie dwie głownie, a koń pod nim smok.
– Hospody pomyłuj259!
– Nam tego Lacha z żołnierzami zabrać i uciekać.
– Jak uciekać? Konie i tak zdychają.
– Źle, braty ridnyje260. Żeby ja był atamanem, tak ja by temu Lachowi szyję uciął i do Kamieńca choć piechotą wracał.
– Jego ze sobą pod Kamieniec weźmiemy. Tam z nim atamany nasze poigrają.
– Pierwej z wami diabli poigrają – mruknął Zagłoba.
Jakoż mimo całego strachu przed Bohunem, a może właśnie dlatego, poprzysiągł sobie, że się żywcem nie da wziąć. Jest wolny od pęt, szablę ma w ręku – będzie się bronił. Rozsiekają go – to rozsiekają; ale żywcem nie wezmą.
Tymczasem parskanie i stękanie koni, widocznie nadzwyczajnie zdrożonych, zgłuszyło dalszą rozmowę, a natomiast poddało pewną myśl panu Zagłobie.
„Żebym to mógł przez tę ścianę się przedostać, a na konia niespodzianie skoczyć! – myślał. – Jest noc: nimby się obaczyli, co się stało, już bym im uszedł z oczu. Po tych jarach i rozłogach przy słońcu trudno gonić, a cóż dopiero w ciemnościach! Dajże mi Boże sposobność!”
Ale o sposobność nie było łatwo. Trzeba by chyba było ścianę rozwalić, a na to trzeba było być panem Podbipiętą – lub się podkopać jak lis, a i wówczas pewnie by usłyszeli, zobaczyli i ucapili zbiega za kark, nimby nogą strzemienia sięgnął.
Do głowy panu Zagłobie cisnęły się tysiące fortelów, ale właśnie dlatego że ich było tysiące, żaden nie przedstawiał się jasno.
„Nie może już inaczej być, jeno skórą zapłacę” – pomyślał.
I ruszył ku trzeciej ścianie.
Nagle uderzył głową o coś twardego, zmacał: była to drabinka. Chlew nie był świński, ale bawoli, i do połowy długości miał strych służący za skład słomy i siana. Pan Zagłoba bez chwili namysłu wylazł na górę.
Po czym siadł, odetchnął i począł z wolna wciągać za sobą drabinkę.
– No, tom jest i w fortecy! – mruknął. – Choćby też i drugą drabinę znaleźli, nieprędko się tu dostaną. Jeśli pierwszego łba, który się tu wychyli, nie rozwalę na dwoje, to się pozwolę na schab uwędzić. O do diabła! – rzekł nagle – istotnie będą mnie mogli nie tylko uwędzić, ale upiec i na łój przetopić. Ale niech tam! Chcą chlew spalić – dobrze! Żywcem mnie tym bardziej nie dostaną… a wszystko mi jedno, czy mnie krucy zdziobią surowego czy
255
256
257
258
259
260