Z dziennika starego dziada. Józef Ignacy Kraszewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Z dziennika starego dziada - Józef Ignacy Kraszewski страница 2

Z dziennika starego dziada - Józef Ignacy Kraszewski

Скачать книгу

„Gazetę Warszawską” i filiżankę kawy, nie takiej, jak ranna, co ją sam robię, z cykoryą – ale to tam mniejsza. Kilku znajomych zawsze sięznajdzie; czas, jak z bicza trzasł, zejdzie do wieczora…. Co tu robić? Staremu po teatrach i ogródkach się nie włóczyć, bo i niema za co – więc spacer znowu, ale po mieście i z gawronadą. Od Starego Miasta do świętego Aleksandra – nim się dojdzie, napatrzy się człek do syta, wesel i pogrzebów, pijaków, kłótni, ekwipażów, łobuzów i – czasem ekstraordynaryjnych ewenementów.

      Otóż i wieczór; zwrot ku domowi powoli i na górę, porządkuje się nieco gospodarstwo, ściele łóżko, pacierze mówi, pomyśli o przeszłości i kładzie na spoczynek. Gdy sen sklei powieki, Panu Bogu dziękuję.

      17 maja. Myszy mojej dziś nie było ani słychać, ani widać, kawałek cukru leży pod stołkiem nietknięty. Czy niezdrowa, interesa jakie familijne, czy, uchowaj Boże, ten kot bury gdzie ją schruptał.

      Nie mogę cierpieć tego szelmy, bo to zbójca prawdziwy, poluje na wróble, dobiera się do gniazd jaskółczych, stacza boje ze szczurami, a myszy łyka, jak kluski. I że to tego kto nie zabije – bo to jest zwierzę szkodliwe i paskudne, już spojrzawszy nań, obrzydliwość bierze. Koty bywają zwykle czyste, myją się, czeszą; ta bestya najeżona, poopalana, brudna, ucho jedno gdzieś ucięte, a z oczów mu patrzy łotrostwo. Ale nie może być, żeby moja mysz miała się eksponować na dachy, po których on poluje. Po co? daje się jej cukier, bułka… czasem i co w dodatku.

      Raz już tak było, że jej nie widziałem trzy dni, i myślałem, że się co stało biednemu zwierzęciu – aż czwartego dnia – jest! A ja ją znam! i z twarzy, i ze śmiałości poznałbym ją zawsze, a kiedy z sobą raz przyprowadziła jakąś kompankę, zaraz wiedziałem, która obca. Niema nic w świecie pocieszniejszego, jak gdy, wlazłszy w sam kątek, siądzie na tyłku, w przednie łapki cukier chwyci i tymi białymi ząbkami chrup, chrup. Czysta wiewiórka i tak elegancko wygląda.

      Coby się jej stać mogło! Zdechnąć nie miała przyczyny, wyglądała żwawo i zdrowo…. Okaże się jutro.

      Wróble się stawiły do apelu wszystkie. To miejskie wisusy, czyste łobuzy uliczne. Na wsi, pamiętam, cale to inaczej wyglądało, czyściej, trochę dziko, ale nie miało to tego urwiszowstwa w sobie, co tutejsze. Miasto działa na wróble. Gdzieś się to brucze, pióra nie w porządku: jedno się nastawiło, drugie nadłamało, trafiają się kulawe, a widziałem jednego, co mu tylko jedno oko zostało, ale proszę tylko patrzeć, jak się to tłucze, czubi, a wrzeszczy, a wierci. Satysfakcya na to patrzeć. Mówią, że Trembecki, szambelan, wszystkie wróble, co do niego chodziły, znał, i ich genealogię. Bałamuctwo! Genealogię! ale ba! – gdzie u nich genealogie, albo to pyta ojca i brata…. Jedna tylko ekscepcya: sam to eksperymentowałem. Gdy matka ze smarkaczem przyleci, co dopiero niedawno się nauczył siakotako ruszać skrzydłami, sama nie je, a jego karmi. Czasem, z pozwoleniem, durniowi pakuje w gardło i tak go oćka, oćka, że się ledwie potem ruszy. A bury na to tylko czeka…. Nie! ten bury, ten bury! Słowo daję, dałbym złotówkę, żeby go kto jakimsposobem sprzątnął, bo tu się nic dalej żywego przed nim nie utrzyma.

      18 maja. Myszy, jak niema, tak niema. Coś zaszło – coś w tem jest. Szkoda mi jej. Ale kto wie? Może nie wychodzi z dziury dla słabości i gotowa w niej zdechnąć z głodu.

      19 maja. Dziś miałem ekstraordynaryjną przygodę. Stróż Demko zachorował, który mi nosi wodę na górę, no i czasem przymiecie i śmiecie zabiera. Nic osobliwego pójść ze dzbankiem do studni, bo ja się tam tego nie powstydzę, ale na trzecie piętro, na moje nogi, jest subjekcyi trocha. Czuję potem w kolanach, bo się i tak spuścić trzeba i wdrapać razy kilka. Wszyscy na tego gospodarza krzyczą, że zdzierca i kłótnik, a ja tego z nim nie doświadczam, bo oto, wiedząc, iż niema komu mi wody przynieść, sam się o chłopca postarał i przysłał mi go. Skąd on go wziął – Bóg go wie, gdzieś z rynsztoka, bo to dopiero łobuz na łobuzami, co się zowie!! Jakem go zobaczył, a! Jezu miłosierny! choć go za biletami pokazywać. Buty, poczynając od nich, gdzieś ze śmietnika chyba wziął i dwa razy większe, niż jego niemożliwe łapy…. Spodnie na jednej szelce, obszarpane a zatłuszczone. Spencerek, dam dukata, kto mi powie, jakiego koloru; twarz zamorusana, włosy, jak szopa. A we łbie tym dwoje oczu, jak węgle, czarnych.

      Gdy mi się zjawił na progu, myślałem, że przyszedł po jałmużnę, i jużem się gotował z trzygroszniakiem i z kazaniem – aż tu, nie pytany, obejrzał się i do dzbanka.

      – A tobie co do niego?

      – A kiedy gospodarz mnie przysłał, przez to, że Demko chory.

      Więc rozmowa.

      – Cóż Demce?

      – Kto to może wiedzieć? leży, a zębami dzwoni.

      Ani chybi, febra – pomyślałem.

      – A ty się jak zowiesz?

      – Na chrzcie, to ja wiem, że Józkiem mnie nazwali, a tak – mnie prześladują Czupurnym.

      Zacząłem się śmiać.

      – Czekaj, a skądżeś ty?

      – A znikąd, proszę pana.

      – Co u licha, a skądżeś się wziął?

      – Byłem u majstra, u szewca, co prawda, ale, jak się spije, to tak wali, że kości łamie, tom uciekł i służę do latania przy sklepach, i ot tak, jak się zdarzy.

      – Nie masz rodziców?

      – Gdzie? kiedy ich już nie stało! – rzekł Czupurny.

      – Gdzie legasz, ha?

      – Śpi się to tu, to tam. – I począł się dobierać do dzbanka.

      – Patrz-że – rzekłem – żebyś nie stłukł, a popłócz i palców w niego nie maczaj.

      Rozśmiał mi się, pokazując zęby białe i furknął. Mój miły Boże, co to z tego wyrośnie! Na gałąź! Aż żal. Bo nawet zdaje się sprytne.

      Gdy ze dzbankiem powrócił, dałem mu trzy grosze. Setnie mi się go żal zrobiło, i byłbym go po głowie pogłaskał, ale go ani dotknąć, taki brudny.

      Pocałował mnie w rękę.

      Pytam go:

      – A co to z ciebie będzie?

      Rozśmiał się i podrapał za ucho.

      – Abo to ja wiem.

      – Uczyćby cię czytać – odezwałem się.

      – A mnie się to do czego zdało! – rozśmiał się. Ale drapnął mi zaraz.

      Jeżeli przyjdzie drugi raz, lepiej się z nim rozgadam, bo to żal, zwala się.

      20 maja. Mysz tedy jest, wróciła wczoraj. Co jej było, trudno dociec. Przyszła szparko bardzo po swoją daninę i jadła, jak zgłodzona. Kruszynki nie zostało. Zdaje mi się, że kawałeczek z sobą poniosła. Kto to może wiedzieć? może matka dzieciom? Jak tam to biedactwo podrośnie, ona je pewnie przyprowadzi.

      Wróble na gwałt jeszcze gniazda ścielą, bo widzę,

Скачать книгу