Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont страница 11
Pochylił się również po dawnemu do kolan Karola.
– Ledwiem was poznał, wyglądacie jak fabrykant.
– I… ściarachał się ino człowiek między ciarachami i tyla.
– Robicie wciąż u Bucholca?
– A robi, wielmożny dyrektorze, robi…
– Cicho kobito, ja rzeknę – przerwał jej z powagą. – Powiadali w miasteczku Łodzi kolegi, co wielmożny dziedzic otwiera fabrykę, tośwa z żuną tak wykalkulowali…
– Coby nas wielmożny dyrektur, a nasz dziedzic kochany wziun do siebie, bo zawżdy…
– Cicho żuono, bo zawżdy milej robić u swojaka. Jo robotę znom i przy parówce i w falbierni i czy w lapryturze, ale jakby dziedzic potrzebował do kuni, to dopraszałbym się łaski pańskiej, bo mi do bydląt ckno.
– Z kuniami się zna, co i wielmożna paninka zaświadczyć może, bo bez tyle…
– Zawrzej gembe – burknął – bo bez tyle roków człowiek się wzwyczaił do kunisków, to mu tera przez nich nijak.
– I nie szpiluje mu fabrykanckie życie, bo bez te fetory…
– Bo bez te fetory, to mam bolenie w piersiach i cięgiem mi odmiata i jak nieraz zamroczy, to jakby me kto cepem zdzielił w łeb. Wielmożny dziedzicu nasz kochany – zawołał rozrzewniony, obejmując go za nogi.
– Sirotyśmy bidne! Niechta i paninka wstawi się za bidnemi – szeptała przez łzy kobieta i całowała ich po rękach i obejmowała go za nogi.
– No, dobrze, przyjdźcie na święty Jan, to się rozmówimy. Przyjmę was do koni.
Zaczęli jeszcze raz dziękować z uniesieniem.
– Jak oni się zmienili! – szepnęła Anka, przyglądając się Sochowej, bo kobieta zrzuciła wełniak i cały strój wiejski.
Miała na sobie niebieską bawełnianą suknię, czerwony stanik do figury, przez który jej niefortunny korpus zdawał się przelewać, mosiężna broszka pod szyją, żółta chusteczka na głowie, zawiązana pod brodę i duża ruda parasolka w ręku.
– Trzy czy cztery miesiące i Łódź ich przerobiła na innych ludzi.
– Nie, panie Karolu. Łódź ich tylko przebrała w inną garderobę. Dać im dzisiaj z dziesięć morgów gruntu, to za tydzień najdalej ani śladu w nich nie pozostanie łódzkiego życia.
Wrócili do pokoju stołowego akurat na kłótnię, jaka wybuchnęła pomiędzy księdzem Szymonem a panem Adamem, który bił nogą w stopień fotelu i krzyczał:
– Görgöy zdrajca! zdrajca od paznokcia do łysiny! Łajdak, pieski syn, psubrat.
– A ja ci mówię, dobrodzieju mój kochany, że nie zdrajca, tylko człowiek dalej widzący niż rurę swojej strzelby. On przecież uratował Węgry.
– I sprzedał po judaszowsku.
– Te, te, te! u ciebie rozsądni zawsze są zdrajcami i Judaszami. Co mu pozostawało, jak nie ocalić resztę?
– Bić się do ostatniego tchu, do ostatniego żołnierza.
– Już was nie było, boście przedtem uciekli! Jasiek, a daj no ogieńka smyku, bo mi fajeczka zgasła.
– Co? co? Myśmy uciekli? Na rany Chrystusowe, co ksiądz mówisz! Myśmy uciekli, kiedy, my? – krzyczał, unosząc się w fotelu i twarz mu się rozpaliła strasznym oburzeniem, oczy ciskały pioruny, głos mu chrypł, zęby szczękały i gdy nieco się uspokoił, tak drżał cały, że nie mógł pić kawy, bo mu się ręce trzęsły i kawa chlapała na surdut i na gors.
Karol wyszedł z Maksem pakować się do wyjazdu, a oni kłócili się dalej całą pasją zawziętości.
Zajączkowski pomagał panu Adamowi i od czasu do czasu uderzał pięścią w stół, zrywał się z krzesła, szukał czapki, biegał po pokoju i siadał znowu, ale ksiądz się nie dał, mówił coraz ciszej i coraz częściej wołał na Jaśka o ogień i coraz częściej uderzał cybuchem w podłogę, był to znak, że się zapalał.
Przerwał im rozprawy Karczmarek, który szurgał nogami w ganku i głośno nos wycierał a wszedłszy do pokoju, bat postawił w kącie, zatarł ręce i witał się poważnie ze wszystkimi.
– Spóźnił się pan na obiad, to chociaż kawy pan się napije z nami.
– Dziękuję dziedzicowi. Jadło się już obiad, ale co do kawy, to się napić nie zawadzi.
Usiadł obok pana Adama, spoconą twarz wytarł połą surduta, a potem dopiero jął się chłodzić fularową chustką.
– Gorąc jest rzetelny, ale burza będzie, bo się bydło gzi na pastwiskach. Dziękuję pani, a gorąca?
– O, bardzo, prawie wrzątek – odpowiedziała Anka, podsuwając mu kawę i cukierniczkę.
– Bo kawa zimna warta grosz, albo patyk złamany.
– Widzę, że pan się zna na kawie.
– I… przecież się cięgiem chlapie to paskudztwo! Do interesu, do gadania, to nie ma jak czarna kawa, a jeszcze do tego kieliszek koniaku, to już całe wesele.
Anka przyniosła koniak.
Karczmarek nalał pół filiżanki kawy, a resztę dopełnił koniakiem, zmieszał, pogryzał cukrem i popijał wolno, rozglądając się równocześnie po obecnych.
– Dzień dobry, nie myślałem, że pana spotkam u nas – zawołał Karol, wchodząc do pokoju.
– Znasz pana Karczmarka? – zapytał pan Adam.
– Przecież pan Karczmarski dostawia nam cegłę do budowy fabryki. Mówił mi ojciec o pańskich zamiarach na nasz Kurów, ale że wymienił inne nazwisko, nie domyślałem się, że to pan.
– Bo to jest tak, że na Łódź to ja mam insze nazwisko, a na wieś też insze – tłumaczył, uśmiechając się chytrze. – Ludzie są głupie, bo najpierwej patrzą na obleczenie drugiego człowieka i na przezwisko. Powiadają, że jak się zwał, tak się zwał, aby się dobrze miał, ale to nieprawda. Jak się w Łodzi nazywałem po staremu, to byle parch, albo Szwab, albo inny ciarach powiedział: Karczmarek! chłopie, chodź no tutaj, a jak się przezwałem po szlachecku, to mi mówią: Panie Karczmarski, może pan będzie łaskaw! Po co mają mną pomiatać te parobki niemieckie, kiedy ja sroce spod ogona nie uciekłem i jestem gospodarski syn z dziada pradziada i kiedy moi już gospodarzyli, to te różne Niemcy jeszcze po lasach na czworakach chodziły i surowe kartofle jak świniaki jadały.
– Brawo, doskonale panie Karczmarek – wołał Karol, śmiejąc się.
– Prawdę mówię, bo przecież te łódzkie Müllery, Szulce, to taka sielna szlachta, że jakby przyszło co do czego, to mógłby im być królem Karczmarek