Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont страница 13
– Nie zapomni pan o Wysockiej? – prosiła cicho.
– Jutro pójdę do niej. Czy ona naprawdę jest naszą kuzynką.
– Jest moją, ale myślę, że wkrótce będzie naszą.
Szli czas jakiś w milczeniu.
Ksiądz sprzeczał się z Zajączkowskim, a pan Adam śpiewał, aż się rozlegało po polach.
Hej z góry, z góry, jadą Mazury,
Puk puk w okieneczko
Otwórz, otwórz panieneczko
Koniom wody daj.
– Prędko pan przyjedzie?
– Nie wiem. Mam tyle roboty z fabryką, że nie wiem, co pierwej robić.
– Mało ma pan dla mnie czasu teraz, bardzo mało… – dodała ciszej i smutniej, ciągnąc dłonią po młodych rdzawych kłosach, co rozkołysane kłaniały się jej do nóg i obrzucały rosą.
– Proszę się spytać Maksa, czy ja dla siebie mam choćby godzinę czasu dziennie. Od piątej rano na nogach do późnej nocy. Jaki z ciebie dzieciak, Anko, no spojrzyj na mnie.
Spojrzała, ale w oczach miała smutek i usta drżały jej nerwowo.
– Przyjadę za dwa tygodnie, dobrze? – powiedział spiesznie, aby ją pocieszyć.
– Dobrze, dziękuję, ale jeśli ma na tym cierpieć fabryka, to proszę nie przyjeżdżać, potrafię znieść i tęsknotę, przecież to nie po raz pierwszy.
– Ale ostatni, Anka, Ten miesiąc zleci prędko, a potem…
– A potem?
– Potem będziemy już razem; boi się tego moje złote dziecko, co? – szepnął czule.
– Nie, nie! bo przecież to z tobą, z panem – poprawiła się rumieniąc i uśmiechała się tak słodko że miał ją ochotę pocałować.
Zamilkła i rozmarzonymi, zapatrzonymi w siebie oczami błądziła po zielonej płachcie zbóż, co niby wielki rozlew wody kołysany wiatrem, marszczyło się w płowe koliska, w czarniawe gurby, kładło się nad ziemią, powstawało, leciało w tył do ugorów, odbijało się o nie i znowu z chrzęstem uderzało w dróżkę, jakby chcąc się przelać przez tę tamę i rozlać po długim łanie pszenicy niskiej jeszcze i tak trzepiącej piórkami błyszczącymi, że cały łan był podobny do wielkiego stawu, migocącego miliardami złotych łuszczek.
– Waluś, ruszaj się bestio! – zakrzyknął pan Adam, bo dochodzili już do szosy.
– Adyć się rucham, jaże mi mokro.
– To już? – szepnęła Anka, spostrzegłszy konie czekające na szosie.
– Szkoda, że to już, jest tak prędko – powiedział Maks.
– Prawda, jak tu pięknie? patrz no dobrodzieju mój kochany, jak to Pan Bóg umalował wszystko śliczniutko, o! – wołał ksiądz, wskazując na pola, leżące ku zachodowi.
Słońce czerwone, ogromne, zsuwało się nad lasy po perłowych przestrzeniach i rozsiewało po zbożach czerwonawą mgłę o fioletowych obrzeżach.
Wody stawów leżących niżej w łąkach paliły się jak tarcze miedziane mocno wypolerowane, a zygzakowata linia rzeczki ciągnącej się przez łąki ku wschodowi, odcinała się od traw, jak sina, jedwabna wstęga, poplamiona gdzieniegdzie czerwonawym złotem.
– Bardzo pięknie i żałuję, że nie mamy czasu przyglądać się dłużej.
– Prawda. No jedźcie z Bogiem! A dajcież no gęby chłopaki. Panie Maks, panie Baum, a tośmy cię dobrodzieju mój kochany, polubili wszyscy, jak swojego.
– Bardzo mnie to cieszy, bo przyznam się szczerze, że milszego towarzystwa nie spotkałem jeszcze w życiu i serdecznie dziękuję za gościnność i proszę, nie zapominajcie o mnie, Maks Baum!…
– Bardzo solidna firma, daje towar z sześciomiesięcznym kredytem – zawołał Karol ze śmiechem, żegnając się ze wszystkimi.
Maks zamilkł, był taki zły, że Ankę pocałował w obie ręce z dziesięć razy, pana Adama w oba policzki, a księdza w rękę, co tego ostatniego tak rozczuliło, że objął go za szyję, pocałował w głowę i przeżegnał go na drogę.
Ruszyli z miejsca kłusem.
Anka stanęła na kopcu i powiewała za nimi chustką.
Pan Adam śpiewał marsza.
Maks długo przypatrywał się jasnym konturom Anki i gdy zniknęły mu w oddaleniu, usiadł i gniewnie powiedział:
– Ty zawsze musisz mnie ośmieszyć.
– Aby cię otrzeźwić. Nie lubię jak się upijają moim winem i do tego w moim własnym domu.
Zamilkli obaj.
II
– Blumenfeld, graliście w niedzielę u Malinowskiego?
– Graliśmy, zaraz powiem – szepnął, wstając do okienka załatwić interesanta.
Stach Wilczek przeciągnął się ociężale i poszedł wyjrzeć na ulicę.
Piotrkowska huczała zwykłym codziennym ruchem, olbrzymie platformy towarowe tak biły kołami w bruk, że w kantorze szczękały ustawicznie szklane ścianki przepierzenia, osłonięte mosiężną siatką i poprzecinane okienkami, do których cisnęli się interesanci.
Przyglądał się bezmyślnie olbrzymim rusztowaniom budującego się domu naprzeciwko, to gęstej masie ludzi, zatłaczających trotuary i powrócił do swojego stolika ślizgając się oczami po kilkunastu głowach wciśniętych pomiędzy ścianę a szklane przepierzenie i porozgradzanych jeszcze pomiędzy sobą niskimi przegrodami.
– Coście grali? – zapytał znowu Blumenfelda, który przegarniał chudą, nerwową ręką jasnozłociste włosy, a niebieskimi oczami śledził Żydka, który na środku kantoru obracał się na wszystkie strony.
– Na prawo kasa! – zawołał, wychylając się przez okienko.
– Graliśmy kawałek sonaty Cis-mol Beethovena. Szło nam tak dobrze jak nigdy. Malinowski był…
– Blumenfeld, konto Eichner et Peretz? – zawołano z drugiego końca kantoru.
– Cztery, siedemnaście, pięć. Zajęte do sześciu tysięcy – odpowiedział szybko, przerzucając skorowidz.
– Potem robiliśmy próbę z tego, com skończył niedawno.
– Co to jest? Polka, walczyk.
– Dajże spokój z walczykami i polkami. Nie tworzę repertuaru dla katarynek i tanckrenchenów! – zawołał z pewnym