Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont страница 15
Wszedł Blumenfeld z paczką korespondencji i rachunków.
– Wiktor Hugo umarł wczoraj – rzekł nieśmiało muzyk i zaczął odczytywać głośno jakieś sprawozdanie.
– Dużo zostawił? – zapytał bankier w przerwie oglądając sobie paznokcie.
– Sześć milionów franków.
– Ładny grosz. W czym?
– W trzyprocentowej rencie francuskiej i w Suezach.
– Doskonały papier. W czym robił?
– W literaturze, bo…
– Co? W literaturze?… – zapytał zdziwiony, podnosząc oczy na niego i gładząc faworyty.
– Tak, bo to był wielki poeta, wielki pisarz.
– Niemiec?
– Francuz.
– Prawda, ja zapomniałem, przecie to jego ta powieść Ogniem i mieczem. Mnie Mery ładne kawałki z niej czytała.
Blumenfeld nie przeczył, przeczytał listy, wynotował odpowiedzi, pozbierał papiery i chciał odchodzić, ale bankier zatrzymał go skinieniem.
– Pan podobno gra na fortepianie, panie Blumenfeld?
– Skończyłem konserwatorium w Lipsku i klasę fortepianową u Leszetyckiego w Wiedniu.
– Bardzo mi przyjemnie. Ja bardzo lubię muzykę, a szczególniej te śliczne kawałki, jakie śpiewała Patti w Paryżu. Dobrze pamiętam, o… – zaczął nucić dyskretnie jakąś uliczną arietkę operetkową. – Ja mam dobre ucho, nieprawda?
– Istotnie, zadziwiające – odpowiedział Blumenfeld, przypatrując się olbrzymim, sinawym uszom bankiera.
– Mnie przyszła myśl, żebyś pan dawał lekcje mojej Mery. Ona dobrze gra i to nie będą lekcje, bo pan usiądzie sobie przy niej i będzie tylko patrzeć, żeby się nie omyliła. Co pan bierzesz za godzinę?
– Daję teraz lekcje u Müllerów, płaci mi trzy ruble.
– Trzy ruble! Ale pan chodzisz na koniec miasta, siedzisz pan w chałupie, no i rozmawiasz pan z Müllerem, a to cham; co to za przyjemność mieć do czynenia z takimi ludźmi. A u mnie pan będziesz siedział w pałacu.
– I tam w pałacu także – szepnął od niechcenia Blumenfeld.
– Mniejsza z tym, zgodzimy się, bo jak Bóg Kubie, tak Kuba Bogu – zakończył.
– Kiedy mam przyjść?
– Przyjdź pan dzisiaj po południu.
– Dobrze, panie prezesie.
– Poproś pan do mnie Szteimana.
– Dobrze panie prezesie.
Szteiman przyszedł zaraz i z niepokojem czekał rozkazów.
Grosglick wsadził ręce w kieszenie, spacerował po pokoju, gładził długo bokobrody i dopiero w końcu rzekł uroczyście:
– Ja chciałem panu powiedzieć, że mnie denerwuje ten ciągły brzęk szklanek w kantorze i to ciągłe syczenie gazu.
– Panie prezesie, przychodzimy tak wcześnie, że wszyscy śniadanie jadają w kantorze.
– Na gazie gotują herbatę. Kto gaz płaci? Ja płacę. Ja płacę gaz na to, żebyście panowie mogli cały dzień pić herbatę! Gdzie tu jest sens! Od dzisiaj będziecie panowie płacili.
– I pan prezes pija przecież…
– Pijam, nawet zaraz się napiję. Antoni, daj mi herbaty – zawołał głośno do przedpokoju, z którego było wyjście do bramy. – Mam myśl. Pijecie herbatę, pijcie i płaćcie za gaz, na tyle ludzi to nie drogo wyjdzie, a mnie dawajcie herbatę w procencie, bo przecież urządzenia gazowe są moje, w moim kantorze i pijacie w godzinach zajęcia.
– Dobrze, powiem kolegom.
– Ja to robię dla panów dobra, no bo teraz to oni się wstydzą pić herbatę, ich gryzie sumienie, że to na moim gazie, a jak każdy zapłaci gaz, to on będzie śmiały, on będzie mi mógł patrzeć prosto w oczy. To jest bardzo moralne, panie Szteiman, bardzo.
– Miałem jeszcze prośbę do pana prezesa w imieniu kolegów.
– Mów pan, ale prędko, mam mało czasu.
– Pan prezes obiecał dać gratyfikację przy zamknięciu półrocza.
– A bilans jak stoi?
– Robią go w godzinach pozabiurowych, będzie na czas z pewnością.
– Panie Szteiman – rzekł poufale bankier, wstając. – Usiądź pan trochę, pan jesteś zmęczony.
– Dziękuję panu prezesowi, muszę zaraz iść, bo mam dużo roboty.
– Robota nie gęś, ona się nie wytopi. Siądź pan, ja panu co powiem. Czy oni bardzo czekają na gratyfikację?
– Zasłużyli na nią uczciwie.
– To ja wiem, pan mi tego nie potrzebujesz powiadać.
– Przepraszam pana prezesa, bardzo przepraszam – szeptał uniżając się w pokorze i onieśmieleniu.
– Pogadamy po przyjacielsku. Co ja mógłbym im dać?
– To już pan prezes sam zadecyduje.
– Więc przypuśćmy, że dałbym im tysiąc rubli, więcej nie mógłbym, rok zamkniemy z grubą stratą, ja to czuję.
– Mamy dotychczas zdwojony obrót w porównaniu do roku zeszłego.
– Cicho pan bądź, ja mówię, że ze stratą, to inaczej być nie może. Więc weźmy tę okrągłą cyfrę tysiąc rubli. Ile mamy ludzi w kantorze?
– Piętnastu jest nas razem.
– Ile w filii?
– Pięciu.
– To razem dwadzieścia osób. Co każdy może dostać z tych pieniędzy? Jakieś trzydzieści do pięćdziesięciu rubli, bo trzeba odtrącić procent na kary. Teraz ja się pana zapytam, co może komu przyjść z takiej marnej sumy? Co ona może komu pomóc?
– Przy takich małych płacach jak u nas, to i te kilkadziesiąt rubli będzie bardzo wielką pomocą.
– Głupi pan jesteś i źle pan liczysz! – zawołał z gniewem i zaczął prędko chodzić po pokoju.
– My pieniądze rzucimy w błoto, panie Szteiman, jak my je rozdamy. Ja panu zaraz powiem, co się z nich