Z opowiadań prawnika. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa страница 6
Patrzał na mnie teraz szeroko otwartemi oczyma.
– Mam, mam wyobrażenie o tém – wymówił szeptem prawie – wiem, wiem! w kopalniach, w fabrykach, z młotem albo przy taczkach… długo… długo…
– I nigdy się już nie wraca tam, gdzie się urodziło, – dodałem.
Patrzał na mnie, ale szklanemi oczyma. Myśl jego była snadź w téj chwili daleko od téj izby, w któréj znajdowaliśmy się obaj; była ona zapewne przy owych taczkach, o których mówił, a także i w tém miejscu rodzinném, o którém ja mówiłem mu, że do niego nigdy nie wróci.
– Panie, – rzekł po chwili, – wierzę ci, że będziesz mię bronił z najżywszém pragnieniem, aby odwrócić odemnie tę… tę przyszłość…
Powtarzał słowa moje, które mu snadź utkwiły w pamięci; potém, z nowym wybuchem porywczości, zapytał:
– Cóż więc chcesz pan wiedziéć?
– Chcę wiedzieć prawdę, prawdę zupełną, – rzekłem, – inaczéj nie będę mógł udzielić ci pomocy skutecznéj.
Milczał i siedział nieruchomy. Skąpe światło, wpływające do izby przez wysokie okratowane okno, padało na niego z tyłu. Twarz jego, pogrążona w półcieniu, stawała się coraz bielszą; uchodził z niéj ten nawet słaby rumieniec, któremu młodość i zdrowie fizyczne nie pozwoliły dotąd zniknąć całkowicie, nawet wśród więziennych murów i wewnętrznych udręczeń.
– A więc… – zaczął, ale usta zadrgały mu gwałtownie i głos ustał w gardle. Porwał się z miejsca i, podniósłszy obie ręce, ścisnął niemi czoło.
– A! – zawołał, – niech się już stanie, co chce! Nikt nie przybywa mi z ratunkiem! nikt nie przyszedł tu ani razu, aby przynajmniéj pogładzić mię tak, jak dobry pan gładzi psa, który zdycha! Daremnie czekałem, daremnie spodziewałem się! Myślałem, że ktokolwiek z nich, choć-by jedna dusza dobra, zlituje się nade mną! przyjdzie, pomoże, a choćby, jak słudze, który oddala się z domu, „bądź zdrów” powié! A jednak jest ich tam tylu! a jednak… niech Bóg mię skarze, jeśli w tém wszystkiém i ich także roboty niema! pan jesteś obcym dla mnie człowiekiem! przyszedłeś tu z obowiązku! jestem dla pana tém, co i żebrak, któremu dajesz złotówkę, aby z głodu nie umarł! ale chcesz mię bronić, będziesz mię bronił! Niech już co chce stanie się, powiem!
Był to prawdziwy potok wyrazów, który lał się przez usta jego z saméj głębi piersi, gwałtownie kołysanéj wrzącemi falami goryczy i żałości.
Zawahał się chwilę jeszcze, potem porywczym krokiem przystąpił do mnie bardzo blizko.
– Tak! – rzekł, – ja go… ja go…
Wyraz, który wymówić miał, dławił go i wywierał na niego wpływ obezsilniający; zachwiał się, rękę oparł o stół.
– Ja to uczyniłem, – dokończył raptem prawie, poczém upadł raczéj, niż usiadł, na stołek i w obu dłoniach ukrył twarz tak rozpaloną, że gorąco jéj i gorąco przyśpieszonego jego oddechu czułem na twarzy méj i ręku.
Przez parę minut panowało pomiędzy nami zupełne milczenie. Ów raźny, młody chłopak, którego sprężystość, energią i pyszną jakby niedbałość o nic, spostrzegałem z zadziwieniem przed kilku kwadransami, przeobraził się w téj chwili w dziwny sposób. Czyn jego, przyobleczony w wyrazy własnego jego wyznania, stanął snadź przed nim w całéj grozie, zatrzął jego sumieniem, na czoło rzucił mu płomienie wstydu i pierś owinął palącym wężem zgryzoty. Siedział on teraz przede mną nieruchomy, niemy, mieniący się płomienną purpurą i śmiertelną bladością.
Po chwili dłonie jego odpadły mu od twarzy, podniósł żywo głowę i pochwycił mię za rękę.
– Jestem bardzo młody! – zawołał. – Oni nie mogą tak srogo mię karać, nie prawdaż? będą mieli wzgląd na młodość moję, na to, że mi trzeba żyć tak długo jeszcze… tak długo!…
– Niestety! – rzekłem, – długa zapewne przyszłość leży przed tobą. Ale… skończyłeś lat 18, prawo może już stosować do ciebie kary najsroższe.
– Czy ten człowiek… ten, który-to obwinia i oskarża, powiedział już, co ze mną uczynić mają?…
– Można, – rzekłem, – z góry przewidzieć, co powié on; oto, – dodałem, – jaką karę wyznacza prawo za taki, jak twój, występek.
Wypadkiem, miałem przy sobie jeden, z tomów Kodexu Karnego, i podałem mu go teraz, wskazując artykuł, którym prawo orzeka o zabójstwach, dokonanych z zamiarem rabunku. Pochwycił z rąk moich książkę, zbliżył się do okna i półgłosem czytać zaczął wskazany mu okres. Jakkolwiek chciwie czytał, szło mu to jednak z trudnością. Zatrzymywał się nad niektóremi wyrazami, inne przekręcał, a zgłoski, złożone z większéj nieco niż zwyczajnie ilości liter, musiał nieledwie syllabizować… Spostrzegłem, że chłopek ten, który przed chwilą objawił mi kompletną nieznajomość najelementarniejszych spraw i pojęć społecznych, zaledwie umiał czytać. Umysł jego był widocznie pozostawiony odłogiem. Skończył czytanie i zwrócił na mnie wzrok zdziwiony.
– Ależ, – zawołał, – tu napisano jest o rabunku, okradzeniu, a jam przecie rabować ani kraść nie chciał.
– Być może, – odpowiedziałem, – wierzę ci nawet, że tak było, ale dlatego, ażeby wiara moja stała ci się przydatną, trzeba, abym nią natchnął innych… Dostarcz mi dowodów, że to, co mówisz, jest prawdą, opowiédz mi całe życie swoje, wszystko co było przed ową chwilą fatalną, wszystkie uczucia, wypadki i okoliczności, które ją sprowadziły.
– Dobrze, – rzekł, siadając, – powiem panu wszystko, jak księdzu na spowiedzi.
Podobne wyrażenia, wpół dziecinne, wpół ludowe, mieszały się w mowie jego z innemi, które, poprawniejsze i wytworniejsze, znamionowały w nim dziécię wyższéj towarzyskiéj sfery. Taką to mową, złożoną ze słów naiwnych i nieokrzesanych, lub gładkich i trafnych, opowiadał mi historyą, krótkiego swego życia. Piérwsza jéj połowa dość była zwyczajna. Wraz z braćmi i siostrami hodował się na wsi. Miał bonę Francuzkę, i do lat 12 guwernera Francuza. – Je parle francais, Monsieur! – rzekł z uśmiechem, w którym dojrzałem nieco ironii, – je touche un peu le piano et dans le temps je dansais comme un ange!
Ów czas, w którym tańczył jak anioł, był czasem, w którym uczęszczał do progimnazyum w powiatowém miasteczku, sąsiadującém z dobrami jego rodziców. Miał lat 15, kiedy, skończywszy trzy progimnazyalne klasy, wrócił pod dach ojczysty wraz ze starszym bratem, Julkiem, który skończył klas pięć. Julek, – mówił, – kochał się przez ten czas w dwudziestu przynajmniéj dziewczętach i wylewał na siebie codzień butelkę perfum. Co do mnie, nie cierpię perfum i włosów nie fryzowałem nigdy, ale przez całe trzy lata kochałem się na zabój w Zochnie Burakowiczównie i, przesiadując u ojca jéj, który był cukiernikiem i zarazem restauratorem, bawiłem się bardzo wesoło z kolegami, a nawet i z urzędnikami. Umiem téż tak grać w bilard,