Z opowiadań prawnika. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa страница 7
Nie zdawał sobie jasno sprawy z siły w nim działającéj, ale ja pojąłem wybornie, czém ona była. Ów szatan, o którym mówił, że siedział w nim i rzucał go na wszystkie strony, była to krew wrząca, myśl bujna i niespokojna, nerwy nieustannie wrażeń łaknące, wyobraźnia ognista. Z bogatych i zarazem niebezpiecznych żywiołów tych, składających się na charakter namiętny, rzutny i wiecznie czynny, powstać może bohater, zarówno jak zbrodniarz. Dlaczego młody chłopak ten, w tak wczesnéj porze swego życia, nie wzrastał dopiéro i nie rozwijał się na bohatera, ale był już zbrodniarzem? Na to wewnętrzne pytanie moje znalazłem odpowiedź w słowach więźnia.
– Nudziłem się, proszę pana, w domu tak, że mi życie było niemiłe. Bo co téż tam, panie, za życie? Ojciec albo poluje po całych dniach i tygodniach, albo drzemie i fajkę pali, albo z sąsiadami gra w preferansa; matki i starszéj siostry nigdy w domu niéma, – jeżdżą po sąsiedztwie i do krewnych, których mamy huk wielki; Julek sypia do 12, potém fryzuje się, perfumuje i jedzie tam, gdzie są bogate panny, bo on, proszę pana, chce bogato ożenić się; młodsza siostra, Jadwisia, dobra dziewczyna, ale przy guwernantce jeszcze, pół dnia dudni na fortepianie, a drugie pół dnia razem ze swoją guwernantką romanse czyta. Jak pobyłem tam rok, tak mi życie zbrzydło, że chciałem powiesić się; ale rozmyśliłem się i z Michałkiem, synem naszego ekonoma, pojechałem do miasteczka, gdzie bawiłem dwa tygodnie. Bardzo mi tam było wesoło i od tego czasu, jak tylko znudziłem się, wiedziałem już, co mam robić. Biéda była tylko z pieniędzmi; w bilard i w karty to wygrało się, to przegrało, ale w karty przegrywałem jakoś częściéj, bo grałem, nie myśląc, paliły mi się ręce i nie wiedziałem często sam, co robiłem i mówiłem. Sprzedałem raz zegarek, drugi raz frak…
– Miałeś więc już frak? – zapytałem.
Miał lat 16 i posiadał już dwa fraki, w których z bratem Julkiem ukazywał się czasem na wieczorach sąsiedzkich.
Sprzedał oba fraki i dwie eleganckie bonżurki, potém żył w miasteczku ze sprzedaży jakiegoś złotego pierścionka.
– Bielizny – rzekł, – miałem zawsze bardzo mało, więc jéj nie sprzedawałem; ale gdy nic już do sprzedania nie miałem, pożyczyłem u znajomych Michałka kilkadziesiąt rubli… Tak sobie zresztą jakoś dawałem rady, że trzy miesiące na rok mieszkałem w domu, a dziewięć w miasteczku. Nie było mi i tu bardzo dobrze; czasem taki jakiś żal mię ogarniał, że szedłem w pole, rzucałem się na ziemię i płakałem całemi godzinami.
– I cóżeś myślał wtedy, kiedy cię taki żal zdejmował?
– Sam nie wiem, panie. Zdawało mi się, że tam het precz daleko, za lasami i górami, jest jakiś świat szeroki, światły, piękny, którego nie znam, a na którym lepiéj być musi ludziom, niż mnie było w miasteczku… Jadwisia przeczytała mi raz z książki o tym włoskim generale, pan wié, o tym sławnym, jak się to on nazywa? a! Garibaldi! Otóż jak mi Jadwisia o nim przeczytała, to chodziłem dwa dni jak nieprzytomny i myślałem, że zwaryuję…
– Czy tak pragnąłeś czynić to, co czynił Garibaldi?
– Ah panie! – zawołał, – jaki to był szczęśliwy człowiek! Jestem pewny, że nie nudził się nigdy!
Wyraz: nuda, powtarzał się wciąż w mowie jego, niby zwrotka, tłómacząca mi treść téj smutnéj pieśni życia, któréj słuchałem. Chciałem przecież sięgnąć do głębi rzeczy.
– Dlaczegóż, – rzekłem, – zamiast jechać do miasteczka, nie zająłeś się czémś? nie robiłeś czego w domu lub za domem?
– A cobym ja, proszę pana, miał robić? – zapytał mię wzajem ze szczerém i głębokiém zdziwieniem.
– Mogłeś, naprzykład, pomagać ojcu w gospodarstwie.
Zdziwienie jego zwiększyło się.
– Alboż to mój ojciec zajmuje się gospodarstwem? – zawołał.
– Więc może zajmuje się niém brat twój? w takim razie należało pomagać bratu.
– Julek! Julek miał-by gospodarować!
Śmiał się, mówiąc to, jakby z przypuszczenia zupełnie nieprawdopodobnego.
– Jakto? – rzekłem, – nikt więc w majątku rodziców twoich nie trudni się gospodarstwem?
– A ekonom? – wyrzekł młody chłopiec z takim wyrazem, jakby wypowiadał fakt tak zwyczajny, iż nie pojmował, jakim sposobem mogłem nie wiedziéć o nim.
Coraz jaśniéj spostrzegałem treść zjawiska i coraz ciężéj było mi na sercu.
– A więc, – rzekłem, – jeżeli myśl o gospodarstwie nie przyszła ci nawet do głowy, czyż nie po myślałeś nigdy o tém, aby ukończyć szkoły, pojechać na uniwersytet, wybrać sobie jaki zawód, który-by wymagał od ciebie ciągłéj czynności i uwolnił cię przez to od nudy, któréj tak nie znosisz.
– A jakiż to mógł być zawód? – zapytał.
– Mógł-byś zostać lekarzem, prawnikiem, technikiem, inżynierem, może zresztą byłbyś literatem, albo, ponieważ lubisz ciągły ruch i wrażenia, uczonym podróżnikiem.
Patrzał na mnie szeroko roztwartemi oczyma. Widziałem, iż na ustach jego drgała odpowiédź, że był synem obywatelskim; ale wrodzona bystrość i pojętność nie pozwoliły mu wydać się z tym niedorzecznym komunałem, który jednak z otaczającéj go atmosfery przeszedł w jego umysł i zarył się w nim głęboko. Zapytał mię więc tylko o znaczenie tych wszystkich zawodów, które wymieniłem. Wiedział dobrze, czém jest i co pełni doktor, stan i powinności prawnika poznał w części z uprzedniéj rozmowy ze mną, inżyniera i technika w bardzo już bladém i niepewném spostrzegał świetle; ale co się tycze uczonych podróżników, ci przedstawiali mu się w kształcie mitycznych figur, przypominających, niezapomniane jeszcze i główne tło edukacyi jego stanowiące, bajki piastunek.
Wahałem się chwilę z odpowiedzią na pytania, które zadawał z płonącemi ciekawością oczyma. Nie wiedziałem, czy uczynię dobrze, błyskając przed wzrokiem tego nieszczęśliwego i zhańbionego chłopca obrazami owych rozlicznych i świetnych dróg téj ziemi, na których ludzie znajdują szczęście i cześć. Pomyślałem przecież, iż powinienem dotrzéć do gruntu uczuć jego, zbadać dokładnie, do jakiego stopnia umysł jego nierozwinięty był, i do jakiego zatruty złemi nałogami i naleciałościami tego smutnego życia, o jakiém mi opowiadał. W krótkich i jasnych wyrazach zacząłem mówić o tym olbrzymim warsztacie, przy jakim pracują miliony robotników, każdy na swój sposób, wedle sił i potrzeb swoich. Nie przerywał mi niczém; widziałem tylko, że słowa moje zajmowały