Z opowiadań prawnika. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Z opowiadań prawnika - Eliza Orzeszkowa страница 8
Wyrazy jego tchnęły grubijańskim obyczajem miejsc, w których pędził niezajętą, wrażeń i ruchu spragnioną, młodość swą; lecz jakże wielką wypowiadał niemi prawdę! Nie posiadł, nie dano mu wielkiéj nauki trzymania w silnéj dłoni wodzy życia i czynów, leciał tam, dokąd niósł go wicher nieokiełzanych niczém i ku żadnemu wyraźnemu celowi nie skierowanych namiętności!
– Zaciągałem długi, – mówił daléj, – żydzi, oficyaliści, towarzysze zabaw moich u Burakiewicza, pożyczali mi pieniędzy, pewni, że zwrócone im one będą przez mego ojca. Ukrywało się to jakoś z rok, czy więcéj; ale potém ojciec dowiedział się o tém, długi zapłacił, ale krzyku na mnie wielkiego narobił. Pół dnia gadał mi o tém, że mu wstyd czynię, że jestem wyrodném dzieckiem, głupcem, łotrem, że odtąd ani grosza już nie zapłaci nikomu, jeśli-bym jeszcze u kogo pożyczał, że wyrzecze się mnie, wydziedziczy, w gazetach mię ogłosi…
– I, powiedziawszy to wszystko, – przerwałem, – co ojciec twój uczynił?
– A cóż miał czynić? – odrzekł, – zjechało się tego dnia wielu sąsiadów, pojechali do lasu na polowanie, potém, wróciwszy, całą noc jedli, pili i w preferansa grali.
– A matka? – zapytałem, – pewno płakała, dowiedziawszy się o złém twojém postępowaniu, i nauczała cię, co masz czynić daléj?
– Matka! – rzekł, – matki nie było w domu.
Sceny z ojcem powtórzyły się parę razy, nie okiełznały jednak wewnętrznego szatana, który młodego chłopaka gnał po-za rodzicielskie ściany, napełnione nudą i snem, przerywanemi tylko odgłosami trąbki myśliwskiéj, brzękiem talerzy albo kłótnią. – Julek kłóci się wciąż z najstarszą siostrą, Femcią; Femcia kłóci się z Julkiem, z Jadwisią i z mamą, bo zła, że za mąż nie idzie. Mama ile razy do domu przyjedzie, kłóci się z ojcem, z Femcią i ze sługami. Stryj mój i synowie jego rzadko przyjeżdżali do nas, bo u nich tam podobno inne życie, a takie, jak nasze, bardzo im się nie podobało. A komu-by tam ono podobać się mogło? Ja, rok temu, zupełnie przeniosłem się do miasteczka. U Burakiewicza przestałem bywać, bo było mi tam już za drogo, a przytém odzienie darło się i wstyd mię brał pokazywać się znajomym ojca i brata, z dziurami na łokciach…
– Gdzież przez cały ten czas mieszkałeś?
– U wdowy Dzięcierskiéj.
– Któż to jest ta Dzięcierska?
Spuścił oczy i zawahał się przez chwilę z odpowiedzią.
– To właścicielka tego handlu trunkami, w którym byłem tego wieczora, kiedy… kiedy…
Mieszkał tedy u właścicielki zakładu, niewiele różniącego się od prostego szynku.
Postępowałem daléj w badaniu mém.
– A rodzice twoi? – rzekłem, – stryj, bracia, rodzony i stryjeczni? czy nie przyjeżdżali do miasteczka, nie starali się namówić cię, abyś wrócił do domu i prowadził się lepiéj…
– Stryj nie przyjeżdżał wcale i mówił wszystkim, że się mnie wstydzi i ani wiedziéć o mnie nie chce, ojciec był parę razy w miasteczku za interesami i krzyczał na mnie, ale niewiele już to mię obchodziło…
– Dla czegoż niewiele cię to obchodziło?
– Ej, proszę pana, alboż to on co lepszego robi, niż ja robiłem?
– I nie pojechałeś z ojcem do domu?
– Owszem, raz pojechałem, ale nie mogłem dłużéj w domu wytrzymać, jak trzy dni. Ojciec mię łajał, Julek mi dokuczał, sługom nawet wszystkim kazali, aby się naśmiewali ze mnie. Przytém dyabelna tam nuda…
– A matka? – spytałem.
– Matki nie było w domu.
– Więc wróciłeś znowu do miasteczka?
– Wróciłem. Koni mi nie dawali, poszedłem pieszo… od tego czasu nikt już z nich nie przyjeżdżał ani do mnie, ani po mnie.
– Z czegoż więc żyłeś?
– Ach! – rzekł, – różnie! Dzięcierska karmiła mię darmo, bo spodziewała się, że jéj to kiedyś z lichwą wrócę… w odzieniu chodziłem podartém… grywałem u Dzięcierskiéj w biłard i w karty i wygrywałem czasem…
Wpatrywałem się w niego bacznie i zadałem mu jedno z najważniejszych pytań, jakie do zadania mu miałem.
– Zkąd miałeś te pieniądze, które rewizya śledcza znalazła przy tobie, skoro nie wziąłeś ich z kieszeni tego człowieka, o którym wiész?
– Miałem je ze sprzedaży medalionu, który nosiłem przy zegarku, a potém chowałem długo przy sobie, myśląc, że sprzedam go kiedyś i pójdę w świat…
– Poco?
– Sam nie wiem… do jakiego bardzo wielkiego miasta, gdzie-by mię nikt nie znał.
– Wstydziłeś się czasem swego położenia?
– No, – rzekł, – alboż to człowiek z kamienia czy z miedzi?
Zwróciłem go do głównego przedmiotu rozmowy.
– Komu i kiedy sprzedałeś medalion? – zapytałem.
– Dzięcierskiéj, panie, – odpowiedział bez chwili wahania, – na kilka godzin przed tym przeklętym wieczorem. – Nazajutrz miałem nająć furmankę, pojechać do stacyi kolei żelaznéj i kupić sobie za te pieniądze bilet na drogę… sam jeszcze nie wiedziałem dobrze, do Warszawy, czy do Petersburga. Dzięcierska zaparła się tego, że nabyła medalion, bo wart był cztery razy więcéj, niż to, co mi za niego dała; ten człowiek zresztą, panie, był jéj bratem.
Patrzałem mu w oczy badawczo, głęboko, i ujrzałem, że mówił prawdę. Wyraz spojrzenia jego, postawa, głos, wyrażały bezgraniczne, powzięte ku mnie, zaufanie. Jestem pewny, że, gdyby chciał nawet, nie mógł-by nic ukryć przede mną. Rozrzewniony był, przygnębiony, przerażony, a we mnie widział jedynego człowieka, który przybywał do niego z pomocą i pociechą. Jedną jeszcze próbę zadałem przeciw prawdziwości słów jego.
– A cóż, – rzekłem, – stać się mogło z temi pieniędzmi, które widziano u szulera na kwadrans przed wypadkiem, a których przy zwłokach jego nie znaleziono?
– Ach! panie! – zawołał z uniesieniem, – oni je zabrali! oni to niezawodnie zabrali mu je, znalazłszy go nieżywym! Gdybyś pan wiedział, jacy to ludzie o! gdybym ja ich znał tak, jak ich poznałem, myśląc o nich teraz od kilku miesięcy… uciekł-bym, od nich, panie, na koniec świata! Mój Boże! mój Boże! jakiż dyabeł przyprowadził mię do tych ludzi i zrobił mię ich towarzyszem! Oh, dola moja, dola! czemu ja od nich nie uciekał wprzódy! Oni, panie, od trupa odebrali pieniądze i powiedzieli, żem ja to uczynił…
Mogłem