Trzej muszkieterowie. Александр Дюма

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trzej muszkieterowie - Александр Дюма страница 11

Trzej muszkieterowie - Александр Дюма

Скачать книгу

z panem przekonań; jeśli żywi pan dla mnie nieufność, bardzo zresztą naturalną, czuję, iż, mówiąc tę prawdę, gubię się w oczach pańskich; cóż robić, pocieszam się tylko tem, że nie będziesz pan mógł nie mieć dla mnie szacunku, a na tym świecie chodzi mi o to najbardziej.

      Pan de Tréville był do najwyższego stopnia zdziwiony. Taka przenikliwość i otwartość zarazem w zachwyt go wprawiały, doszczętnie jednak nie usuwały jeszcze wątpliwości. Im bardziej chłopiec ten wydawał się wyższym od innych swoich rówieśników, tem niebezpieczniejszym się stawał, w razie, gdyby grał tylko komedję. Pomimo to Tréville uścisnął dłoń d’Artagnana i rzekł:

      – Dzielny z ciebie chłopiec, na teraz jednak nic więcej zrobić nie mogę dla ciebie, prócz tego, z czem ci się ofiarowałem przed chwilą. Dom mój dla ciebie zawsze będzie otwarty. Później zaś, mając zawsze do mnie przystęp, a więc możność korzystania z każdej sposobności, otrzymasz prawdopodobnie to, czego tak pragniesz.

      – To znaczy – odpowiedział d’Artagnan – że czekasz pan, aż stanę się tego godny. O! bądź spokojny, panie dodał z poufałością czysto gaskońską – długo czekać nie będziesz.

      I skłonił się, aby odejść, jakby reszta zgoła od niego tylko zależała.

      – Ależ zaczekaj – rzekł, zatrzymując go Tréville – wszak obiecałem ci list do dyrektora akademji. Byłżebyś za dumny na to, aby go przyjąć, młody mój szlachcicu?

      – Nie, panie – odparł d’Artagnan – zaręczam panu, że z tym nie będzie, jak z tamtym. Strzec go będę dobrze i przysięgam, że dojdzie podług swojego adresu, a biada temu, kto by usiłował mi go wydrzeć!

      Na tę przechwałkę uśmiechnął się pan de Tréville i, zostawiając młodego ziomka we framudze okna, gdzie rozmawiali razem, usiadł przy stole i począł pisać przyobiecany list polecający. D’Artagnan tymczasem, nie mając nic lepszego do roboty, począł bębnić na szybach marsza, przypatrując się muszkieterom, wychodzącym kolejno i śledząc ich oczami, dopóki nie zniknęli na zakręcie ulicy.

      Pan de Tréville, napisawszy list, zapieczętował i, podniósłszy się, podszedł do młodzieńca, aby mu go oddać. W chwili jednak, gdy rękę wyciągnął, pan de Tréville ze zdziwieniem ujrzał, jak protegowany jego podskoczył i, czerwony ze złości, wybiegł z gabinetu jak strzała, krzycząc:

      – O! na rany boskie! teraz mi się nie wymknie.

      – Kto taki? – zapytał Tréville.

      – On, ten złodziej! – odparł d’Artagnan. – O! podły!

      I zniknął.

      – To djabeł wcielony! – mruknął Tréville. – A może – dodał – jest to tylko zręczny manewr z jego strony… uciekł, widząc, że w łeb wzięły wszystkie jego zamiary.

      Rozdział IV. Ramię Athosa, szarfa Porthosa i chustka Aramisa

      D’Artagnan, rozpędziwszy się, przebył przedpokój w trzech susach i wypadł na schody, które w mgnieniu oka przeskoczyć zamyślał, nie licząc ich bynajmniej, gdy, sadząc z głową naprzód wyciągniętą, natknął się na wychodzącego od pana de Tréville drzwiami bocznemi muszkietera, i tak go uderzył czołem w ramię, iż ten z bólu ryknął nieledwie.

      – Przepraszam – rzekł, chcąc pędzić dalej – przepraszam, bardzo mi się spieszy.

      Zaledwie jednak postąpił krok, gdy dłoń żelazna schwyciła go za przepaskę i powstrzymała w miejscu.

      – Śpieszy ci się! – krzyknął muszkieter, blady, jak całun śmiertelny – i dlatego potrącasz mnie, mówiąc: „Przepraszam” i myślisz, że to mi wystarcza? O! nie tak bardzo, mój młokosie. Czy sądzisz, że skoro słyszałeś dzisiaj pana de Tréville, ostro do nas przemawiającego, to możesz już traktować nas, jak on się do nas odzywa? Mylisz się, mój kochany, bo ty nie jesteś panem de Tréville!… o, co nie, to nie!

      – Na honor – odparł d’Artagnan, poznając Athosa, który po opatrunku dokonanym przez doktora, wracał do mieszkania – na honor, nie zrobiłem tego umyślnie; mówię więc: „Przepraszam” i to mi się wydaje dostatecznem. A zwracam uwagę pana – powtórzył – że, słowo honoru, śpieszy mi się i to bardzo śpieszy. Puszczaj mnie pan, proszę.

      – Panie – rzekł Athos, puszczając go – jesteś nieokrzesany. Widać z daleka przybywasz.

      D’Artagnan już ze cztery stopnie był przeskoczył, ale, na słowa Athosa, stanął jak wryty.

      – Do kaduka! – zawołał – skądkolwiek przybywam, nie do ciebie jednak należy, mój panie, uczyć mnie gładkiego obejścia.

      – A jednak nie jest to zbyteczne – odezwał się Athos.

      – O! gdyby nie to, że się tak śpieszę – zawołał d’Artagnan – gdybym za kimś nie gonił!…

      – O! mnie znajdziesz, nie goniąc, rozumiesz pan.

      – A gdzież to, jeżeli łaska?

      – Przy Karmelitach bosych.

      – O której godzinie?

      – Około południa.

      – Dobrze, stawię się.

      – Postaraj się pan tylko, abym nie czekał, bo o kwadrans na pierwszą uszy ci obetnę po drodze.

      – Dobrze! – krzyknął mu d’Artagnan – będę tam dziesięć minut przed dwunastą.

      I popędził, jak gdyby djabli go nieśli, w nadziei spotkania nieznajomego, którego miarowy chód nie mógł zaprowadzić daleko.

      Lecz w bramie od ulicy Porthos rozmawiał z żołnierzem z gwardji. Rozmawiających dzieliła przestrzeń, akurat na objętość człowieka.

      D’Artagnan, sądząc, iż się tam zmieści, śmignął między nich, jak strzała. Nie brał jednak wiatru w rachunek. W chwili, gdy miał się prześlizgnąć, wiatr rozdął szeroki płaszcz Porthosa i d’Artagnan najniespodziewaniej znalazł się pod połą.

      Nic dziwnego, że Porthos nie chciał pozbyć się tej najważniejszej dla siebie części ubrania, bo, zamiast puścić swobodnie połę, pociągnął ją ku sobie tak, że d’Artagnan zaplątał się w aksamity płaszcza.

      Chcąc wywikłać się z płaszcza, zasłaniającego mu oczy, usiłował wydobyć się z pomiędzy fałd, bojąc się zarazem uszkodzić owej wspaniałej szarfy. Gdy jednak oczy otworzył nieśmiało, przekonał się, iż nosem utknął na samych plecach Porthosa, a więc i na przepysznej szarfie.

      Jak jednak wszystkie rzeczy na tym świecie najczęściej mają tylko złudne pozory, tak i szarfa z przodu jedynie lśniła złotem, a z tyłu z najprostszej była skóry. Pełen próżności Porthos, nie mogąc mieć szarfy całej ze złota, miał ją przynajmniej w połowie: tem się tłómaczy obecność kataru i niezbędność płaszcza.

      – A!

Скачать книгу