Tylko grajek. Ганс Христиан Андерсен
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Tylko grajek - Ганс Христиан Андерсен страница 8
– Skrzypce niechaj się jemu staną różą w ręku, jak tam na obrazie w kościele!
VI
– Jeśli się którego dnia wybiorę do Thorseng, – powiedział ojciec chrzestny, – to Krystyan pojedzie ze mną.
Było to w połowie Sierpnia, gdy zwiastowano wielką nowinę: „jutro jedziemy do Thorseng” Toć pogody można się było spodziewać pięknej, bo słońce zaszło czysto, a na zachodzie najmniejsza nawet nie pokazywała się chmurka.
– Czy daleko do jutra? – zapytał malec, gdy się położył do łóżka.
– Tylko zamknij oczy i staraj się żebyś zasnął, – odpowiedziała matka, – to nadejdzie ranek, ani będziesz wiedział jak i kiedy. – W nocy jednak odezwał się znowu i zapytał, czy już niedługo będzie jutro?
– Czy chcesz żebym wstała i zamknęła ci oczy? – zawołała matka, – ale już się odtąd malec na żadne nie odważył pytanie.
Przecież nad ranem pozwoliła mu matka wstać, włożyła czystą koszulkę z cienkim, płóciennym kołnierzykiem, sukienkę świąteczną i nowe buciki, które w owym czasie szyte były białym ściegiem.
Chrzestny już stał przed sienią, więc wybrali się w drogę; ale nie do mostu, bo nie był to zwykły dzień powszedni, w którym na promie bezpłatnie przewożą mieszkańców miasteczka. Poszli tedy do poblizkiej rybackiej wioski Ś-go Jerzego; gęsta mgła na polach nadawała im pozór jezior, ptaszki świergotały, a ojciec chrzestny gwiżdżąc wtórował ich głosom. Nie było czasu na zbieranie kwiatów, więc tylko długą gałąź konwolwulów zerwano z wału, którą Krystyan uwieńczył swoją czapkę.
W wąwozie, ale już teraz nie na brukowanym, w mieście, tylko w prawdziwym wąwozie, gdzie jeszcze z dawnych czasów stoi krzyż z męką Pańską przy drodze, siedziało grono wesołych wieśniaków przy śniadaniu; dzbanek z piwem okrążał kolejkę.
«Kapelusz z piórem skroń mu otula,
I w Kopenhadze służy u króla!»
zaśpiewała jedna z dziewcząt, wyciągając do Krystyana ręce, ale ojciec chrzestny objął ją w pół i zanim się spostrzegła, złożył pocałunek na jej ustach.
Przez mały lasek, należący do probostwa, doszli do starego kościoła, wznoszącego się na południowym brzegu Fyonii, tuż nad głęboką cieśniną. Po lewej stronie, obok wzgórzy, leży wieś rybacka z czerwono pomalowanemi kominami; sieci rozwieszone były na wierzbach. Łódź rybacka kołysała się pod niskim, kamiennym bulwarkiem, a dwóch ludzi w niej było zajętych wyczerpywaniem wody i przywiązywaniem żagla. Czekali na przybywających.
– Czy chłopczyka weźmiecie z sobą? – zapytał jeden z nich z miną nieco niespokojną.
– To mój mały osiołek; przyda się do dźwigania ciężarów, – odrzekł Norwegczyk śmiejąc się. Chcę niechaj zobaczy Thorseng, niech będzie w zamku i na wieży w Breininge. Wszakże prawda, że z ciebie dobry, mały osiołek?
Następnie sam schwycił za jedno wiosło, bo wiatr był zbyt słaby, żeby można było użyć żagli; czółno przerzynając przezroczystą, zieloną przestrzeń, zostawiało za sobą jakby głęboką brózdę. Krystyan siedział z tyłu przy sterniku. Galaretowate gwiazdy morskie, czyli tak zwane Meduzy, leżały jak duże przezroczyste kwiaty na zwierciadlanej fali i cichemi swemi ruchami zdradzały życie w cichej wodzie; powoli znikał także widzialny, zielony grunt piasczysty, a malec nic już nie dojrzał prócz własnej swojej twarzy, która na jego ukłon równie grzecznym odpowiadała ukłonem. Teraz przerzynali prąd wody i popłynęli w obręb cieniu, który brzegi wyspy rzucają na morze. Ojciec chrzestny uchylił kapelusza, co zdawało się przypadkowem, lecz w samej rzeczy było dawnym zabobonem ojczystym, może ukłonem dla Nöka, którego władza tam jest największa, gdzie cień skały dochodzi do wody.
Przybiwszy do brzegu włożyli wiosła napowrót do łodzi i wysiedli na ląd wyspy. Ojciec chrzestny potajemnie rozmawiał z rybakami, ale Krystyan nie wiedział o co rzecz idzie; zresztą wszystko obce, co tutaj widział, cała naokoło obfitość zajęła jego duszę.
Coraz wyżej postępowali teraz między ogrodami i domami; drzewa tu i owdzie stały obarczone owocem, a duże pale podpierały uginające się pod swym ciężarem gałęzie. Dziki chmiel wił się wesoło przez płoty, a głęboko pod wzgórzem stała chałupa słomą kryta, gdzie patyki do chmielu tak były ustawione w porządku symetrycznym, że po części spoczywały na dachu, a zaś chmiel, jakby najobfitsze winne latorośle, zdawał się tworzyć gęste altany z bogatych w liście gałęzi. Przed każdym domem był ogródek kwiatowy; malwa wysoko sypała gęstym kwiatem, żółtym czy czerwonym; skwar był zato nierównie większy niż w otwartem polu. Obcy, przeniesiony znienacka w to ciepłe powietrze i w tę obfitą wegetacyę, mniemałby, że znajduje się w kraju południowym; Sund Swendborgski przypomniałby jemu niezawodnie okolice Dunaju. Prawda! tu było lato, piękne lato! Naokoło dzika mięta woniała w rowach, ocienionych czerwonym berberyzem i okwitłemi bzami.
– To będzie gorący spacer – rzekł ojciec chrzestny, lecz zarazem pocieszał się tem, że spotkają pewno jaki wózek, co ich zabierze.
Ani jednej chmurki nie było na niebie. Ptak drapieżny podleciał w górę i leniwym, głuchym ruchem skrzydeł powlókł się ponad lasem. Zdawało się, że cały upał dnia spoczywa na grzbiecie tego ptaka. Ojciec chrzestny był w nadzwyczajnym humorze: dla Krystyana z łodygi trzciny wyciął donośną trąbkę, potem gałązkę bzu pozbawił rdzeni i wyborną z niej zrobił piszczałkę. Wszystko to odbywało się w drodze i podczas najbardziej urozmaiconej rozmowy.
Teraz zaturkotał powóz, przed którym kurzawa leciała podobna do dymu po wystrzale armatnim; rzekłby kto, że stanęła i zawiśnie w powietrzu. Wózek zatrzymał się, oni wsiedli, a Krystyan dostał nawet duży liść kapusty, pełen czarnych, soczystych wisien; byłto podarunek od chłopa, który zdawał się znać dobrze ojca chrzestnego.
Za chwilę przybyli jescze do nich dwaj towarzysze podróży, ale konni.
Na spokojnych wysepkach duńskich nie znajdziesz żadnych rozbójników, a jednak dwaj nowi przybysze mieli pozór cokolwiek podejrzany. Każdy z nich w kieszeni bocznej miał pistolet, a strzelbę nabitą w ręku. Chłopu kazali, żeby stanął i spojrzeli na niego dziwnie badawczym wzrokiem; przetrząśli następnie słomę w wozie, a gdy nic w niej nie znaleźli, wybąknęli coś nakształt przeproszenia i odjechali szybko, tak jak przyjechali.
Podczas całej tej rozprawy ojciec chrzestny był jak najzupełniej obojętnym; chłop tylko uśmiechał się szyderczo.
– Jak na ten raz, – rzekł – nic nie ułowili.
– Ciężkie to musi być życie, – odpowiedział ojciec chrzestny. – W lecie to jeszcze jako tako;