Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич страница 27
– Chcesz, żebym poszedł z tobą? Bo chodzi o złamanie lodów. Samego mogą cię nie przyjąć… Szkoda, że mojej żony niema… Po całych wieczorach przesiaduję teraz sam i grywam na wiolonczeli, ale w dzień mam dużo czasu i mogę iść, gdzie chcesz.
Połaniecki jednak odmówił i nazajutrz, przybrawszy się z wielką starannością, poszedł sam. Wiedział, że jest przystojnym człowiekiem, a choć zwykle niewiele o tem myślał, teraz postanowił nie zaniedbać niczego, coby mogło przemówić na jego korzyść. Idąc, miał także pełno w głowie pomysłów: co powie, co zrobi w takim a takim razie, i z góry starał się przewidzieć, jak go przyjmą.
– Będę jak najprostszym i najotwartszym – mówił sobie. – Ostatecznie, to jest najlepszy sposób.
I sam nie wiedział, kiedy znalazł się przed Rzymskim hotelem. Wówczas serce poczęło mu bić nieco żywiej.
– Byłoby nieźle jednak – pomyślał – żebym ich nie zastał. Zostawiłbym kartę i później zobaczyłbym, czy Pławicki odda mi wizytę.
Lecz natychmiast powiedział sobie: „Nie tchórz!” – i wszedł. Dowiedziawszy się od portyera, że pan Pławicki jest w domu, posłał swoją kartę i po chwili poproszono go na górę.
Pan Pławicki siedział przy stole i pisał listy, pociągając od czasu do czasu dym z cybucha, zakończonego wielkim bursztynem. Na widok Połanieckiego podniósł głowę i, spojrzawszy na niego przez złote binokle, rzekł:
– Proszę, proszę!
– Dowiedziałem się od Bigiela, że państwo jesteście w Warszawie – rzekł Połaniecki – i przychodzę złożyć moje uszanowanie.
– Bardzo to pięknie z twojej strony – odrzekł Pławicki – i co prawda, tom się tego nie spodziewał. Rozstaliśmy się w bardzo przykry sposób i to z twojej winy. Ale ponieważ poczułeś się do obowiązku odwiedzenia mnie, więc ja, jako starszy, otwieram ci znowu ramiona.
Jednakże otworzenie ramion ograniczyło się tym razem do wyciągnięcia przez stół ręki, którą Połaniecki uścisnął, mówiąc sobie w duchu:
– Niech mnie licho porwie, jeśli ja tu do ciebie przyszedłem i jeśli względem ciebie poczuwam się do jakiegokolwiek obowiązku.
Po chwili spytał:
– Państwo przenosicie się do Warszawy?
– Tak jest. Ja stary wieśniak, przywykły do wstawania ze słońcem i do moich zajęć rolniczych… mnie ciężko będzie w waszej Warszawie. Ale nie godziło mi się więzić dziecka, więc zrobiłem tę jedną więcej ofiarę.
Połaniecki, który spędził dwie noce w Krzemieniu, przypomniał sobie, że pan Pławicki wstawał około jedenastej i że właściwie trudnił się interesami Krzemienia, nie jego rolą; pominął to jednak milczeniem, albowiem głowę zajętą miał w tej chwili czem innem. Oto od numeru, który zajmował pan Pławicki, otwarte drzwi prowadziły do innego, w którym musiała mieszkać panna Marynia. Połanieckiemu, który zezował w kierunku tych drzwi od chwili wejścia, przyszło do głowy, że ona może nie chce do niego wyjść, więc spytał:
– A panny Maryi nie będę miał przyjemności zobaczyć?
– Marynia wyszła obejrzeć mieszkanie, które znalazłem dziś rano. Przyjdzie zaraz, bo to o parę kroków. Wyobraź sobie, cacko, nie mieszkanko! Ja będę miał gabinet i sypialnię, Marynia także bardzo ładny pokoik… jadalny jest wprawdzie trochę ciemny, ale salonik, jak bombonierka…
Tu pan Pławicki przeszedł do opowiadania o mieszkaniu z obfitością słów dziecka, które coś bawi, lub starego wygodnisia, któremu uśmiecha się zmiana na lepsze. W końcu rzekł:
– Ledwom się obejrzał, jużem znalazł. Warszawka to moja stara przyjaciółka i znam ją dobrze.
Lecz w tej chwili ktoś wszedł do przyległego pokoju.
– To pewno Marynia – rzekł Pławicki.
I począł wołać:
– Maryniu, czy to ty?
– Ja – ozwał się młody głos.
– Chodźże tu; mamy gościa.
Panna Marynia ukazała się we drzwiach. Na widok Połanieckiego zdziwienie błysnęło na jej twarzy.
Połaniecki, wstawszy, skłonił się, a gdy zbliżyła się do stołu, wyciągnął ku niej na powitanie rękę. Ona podała mu swoją zarówno chłodno, jak grzecznie. Poczem zwróciła się do ojca, jak gdyby nikogo więcej nie było w pokoju.
– Widziałam mieszkanie – rzekła. – Ładne i wygodne; nie wiem tylko, czy ulica nie zbyt hałaśliwa.
– Wszystkie ulice są hałaśliwe – zauważył pan Pławicki. – To nie wieś.
– Przepraszam, pójdę zdjąć kapelusz – odrzekła panna Marynia.
I wróciwszy do swego pokoju, nie ukazywała się przez czas dość długi.
– Nie pokaże się więcej – pomyślał Połaniecki.
Lecz ona widocznie poprawiała tylko włosy przed lustrem po zdjęciu kapelusza, poczem weszła znowu i spytała:
– Nie przeszkadzam?
– Nie – rzekł Pławicki – nie mamy już ze sobą żadnych interesów, z czego, mówiąc nawiasem, rad jestem mocno. Pan Połaniecki przyszedł tylko z grzeczności.
Połaniecki poczerwieniał nieco i chcąc zmienić przedmiot rozmowy, rzekł:
– Wracam z Reichenhallu, przywożę pani ukłony od pani Chwastowskiej i od Litki, i to jest także jeden z powodów, dla których ośmieliłem się przyjść.
Na chwilę, ów chłodny spokój, który był na twarzy panny Maryni, znikł.
– Pisała mi Emilka o ataku Litki – rzekła. – Jakże ona się teraz ma?
– Drugiego nie było.
– Spodziewam się też znowu listu i może już przyszedł, ale go nie odebrałam, ponieważ Emilka adresowała prawdopodobnie do Krzemienia.
– To ci go odeślą – rzekł Pławicki. – Dałem polecenie, by wszystko, co przyjdzie, tu odsyłano.
– Państwo już nie powrócicie na wieś? – spytał Połaniecki.
– Nie; nie powrócimy – odrzekła panna Marynia, której oczy przybrały napowrót wyraz chłodnego spokoju.
Nastała chwila milczenia. Połaniecki patrzył na młodą dziewczynę i zdawał się walczyć sam ze sobą. Jej twarz ciągnęła go z nieznaną mu dotąd siłą. Czuł coraz wyraźniej, że w takiej właśnie znalazłby największe upodobanie, że taką mógłby pokochać, że to jest jego typ kobiety wybranej – i tem bardziej jej chłód stawał mu się nieznośny. Dałby teraz Bóg wie co,