Rodzina Połanieckich. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Rodzina Połanieckich - Генрик Сенкевич страница 29
Połaniecki, dla którego wszystko było pożądanem, co nawiązywało jakąkolwiek nić dalszych stosunków z panną Marynią, z trudnością potrafił ukryć radość, jaką mu sprawiło przybycie pana Pławickiego. Radość ta odbiła się też w uprzejmem i pełnem dobrego humoru przyjęciu. Musiał on zresztą podziwiać pana Pławickiego i wpływ, jaki na niego uczyniło miasto. Czupryna jego lśniła się, jak skrzydła krucze, małe wąsiki sterczały do góry, walcząc o lepsze pod względem barwy z czupryną, biała kamizelka okrywała wysmukłą pierś, pąsowy zaś gwoździk przy czarnej żakietce dodawał jakiegoś świątecznego blasku całej postaci.
– Pod słowem, nie poznałem wujaszka w pierwszej chwili! – zawołał Połaniecki. – Myślałem, że jaki młodzik wchodzi.
– Bonjour, bonjour! – odpowiedział pan Pławicki. – Chmurny dzień, trochę tu ciemno, i chyba dlatego wziąłeś mnie za młodzika.
– Chmurno, czy jasno – co to za figura! – odpowiedział Połaniecki.
I, chwyciwszy bez ceremonii w boki pana Pławickiego, począł nim obracać i mówić:
– Talia zupełnie jak u panny. Chciałbym mieć taką!
Pan Pławicki, mocno zgorszony tak bezceremonialnem powitaniem, ale zarazem jeszcze mocniej uradowany tym podziwem, jaki wzbudzała jego postać, mówił, broniąc się:
– Voyons! Waryat jesteś. Mógłbym się pogniewać! Waryat jesteś.
– Ale wujaszek nazawraca głów, ile sam zechce.
– Co powiadasz? – spytał pan Pławicki, sadowiąc się w fotelu.
– Powiadam, że wujaszek przyjechał tu na podboje…
– Nie myślę o tem wcale. Waryat jesteś!
– A pani Jamiszowa? Albo to nie widziałem na własne oczy…
– Co?
Tu pan Pławicki przymknął jedno oko i wysunął koniec języka, ale trwało to chwilkę tylko, poczem podniósł brwi i rzekł:
– Widzisz, Jamiszowa?… Dobre to na Krzemień… Między nami, nie znoszę afektacyi, bo to zawsze trąci prowincyą. Niech Jamiszowej Pan Bóg nie pamięta, ile mnie ona namęczyła swoją afektacyą. Kobieta powinna mieć odwagę zestarzeć się – wtedy stosunek kończy się przyjaźnią, inaczej zaś staje się niewolą.
– I wujaszek czuł się motylem w pętach?
– Tylko nie mów tak – odrzekł z godnością pan Pławicki – i nie wyobrażaj sobie, żeby coś między nami było. Gdyby też i było, nie usłyszałbyś odemnie o tem ani słowa. Wierz mi, jest wielka różnica między wami, a nami z poprzedniego pokolenia. My nie byliśmy może świętymi, ale umieliśmy milczeć, a to jest wielka cnota, bez której to, co się nazywa prawdziwem szlachectwem, nie istnieje.
– Z tego wnoszę, że mi się wuj nie przyzna, gdzie odemnie pójdzie z tym czerwonym gwoździkiem przy wyłogu.
– Owszem, owszem… Maszko dziś prosił na śniadanie mnie i kilka innych osób. Z początku odmówiłem, nie chcąc zostawić Maryni samej… Ale nasiedziałem się dla niej tyle na wsi, że istotnie należy mi się trochę rozrywki. A ty nie jesteś proszony?
– Nie.
– To mnie dziwi. Jesteś, jak sam powiadasz, „aferzystą,” ale nosisz porządne nazwisko. Maszko zresztą sam jest adwokatem… Wogóle jednak powiem ci, iż nie myślałem, żeby on potrafił się tak postawić.
– Maszko potrafi postawić się nawet na głowie…
– Bywa wszędzie, wszyscy go przyjmują… A ja miałem niegdyś do niego uprzedzenie.
– A teraz wuj nie ma uprzedzenia?
– Muszę przyznać, że ze mną postępował w całej tej sprawie z Krzemieniem, jak gentleman.
– Panna Marynia jest tego samego zdania?
– Zapewne… chociaż myślę, że jej ten Krzemień leży na sercu… Dla niej to zrobiłem, żem się go pozbył, ale młodość nie wszystko potrafi zrozumieć. Zresztą wiedziałem o tem i gotów jestem znieść każdą przykrość ze spokojem. Co do Maszki… zapewne!… Ona nie może mu nic zarzucić. Kupił Krzemień, to prawda, ale…
– Ale gotów go oddać?…
– Ty należysz do rodziny, więc, między nami mówiąc, myślę, że tak jest… Jego Marynia zajęła bardzo, jeszcze za naszego poprzedniego pobytu, ale to jakoś nie szło. Dziewczyna była za młoda – nie dość jej się podobał, ja sam, trochę się krzywiłem, bo mnie uprzedzono co do jego rodziny. Bukacki ostrzył sobie na nim zęby – ot i skończyło się na niczem…
– Nie skończyło się, skoro się rozpoczyna na nowo.
– Bom się przekonał, że on pochodzi z bardzo dobrej rodziny, niegdyś włoskiej… Oni się kiedyś nazywali Masco – i przyszli tu z Boną, a potem osiedli na Białorusi. On, jeśliś zauważył, ma nawet trochę twarz włoską.
– Nie, on ma portugalską.
– To już wszystko jedno… Ostatecznie, pomyśl: sprzedać Krzemień, a jednak go mieć – to nie lada głowa wymyśli… Co do Maszki – tak! Sądzę, że taki jest jego zamiar, ale Marynia, to dziwna dziewczyna. Przykro to mówić, ale człowiek prędzej potrafi zrozumieć obcego, niż własne dziecko. Jeśli ona sobie jednak powie: „Paris vaut la messe,” jak to powiedział Talleyrand…
– A? Ja myślałem, że to powiedział Henryk IV?
– Bo ty jesteś „aferzysta,” człowiek nowych czasów. Wam, młodym, historya i stare dzieje nie w smak, wolicie robić pieniądze… Wszystko tedy zależy od Maryni, a ja nie będę przynaglał; nie będę, bo ostatecznie, przy naszych stosunkach, może się jej jeszcze lepsza partya trafić. Trzeba będzie trochę wejść między ludzi i odszukać dawnych znajomych. Trud to tylko i umęczenie, ale co trzeba, to trzeba. Myślisz, że ja z przyjemnością idę na to śniadanie? Nie! ale muszę trochę i młodzieży przyjmować. Spodziewam się też, że nie będziesz o nas zapominał…
– Nie, nie będę…
– Wiesz, co mi o tobie powiedzieli? że ty dyablo robisz pieniądze. No! no! nie wiem w kogo się wdałeś – nie w ojca! W każdym razie, nie ja ci to będę ganił, nie,