Emancypantki. Болеслав Прус

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 47

Emancypantki - Болеслав  Прус

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Pytam się: czy nie masz w tych czasach… jakiego kłopotu, który należałoby powierzyć matce, w braku ojca?…

      Pan Kazimierz zarumienił się.

      – Mama pewnie myśli, żem chory… Słowo honoru…

      – Nie myślę, ja tylko pytam.

      – Takim tonem, matuchno?… Założyłbym się, że ktoś narobił plotek, a mateczka zaraz uwierzyła… O, bo ja czuję, że matuchna od pewnego czasu jest inna dla mnie…

      – Od ciebie zależy, ażebym była taką jak dawniej…

      – Jak dawniej?… A więc to prawda?… – zawołał pan Kazimierz chwytając matkę za rękę.

      Ale pani Latter delikatnie cofnęła rękę i rzekła:

      – Czy mógłbyś wyjechać za granicę?… Zaraz…

      Twarz pana Kazimierza ożywiła się.

      – Za granicę?… Ależ ja na to czekam przeszło miesiąc.

      – I nic nie zatrzymałoby cię w Warszawie?…

      – Cóż by mnie mogło zatrzymywać? – odparł zdziwiony pan Kazimierz. – Czy towarzystwo?… Tam znajdę lepsze.

      Zdziwienie jego było tak szczere, że pani Latter połowa ciężaru spadła z serca.

      „Howardówna kłamie!” – pomyślała. Potem dodała głośno:

      – A ile potrzebowałbyś pieniędzy na wyjazd?

      Pan Kazimierz zdziwił się jeszcze bardziej.

      – Wszakże matuchna – odpowiedział – przeznaczyła mi na wyjazd tysiąc trzysta rubli…

      Pani Latter opadły ręce. Spojrzała na syna prawie z rozpaczą (co on przypisał działaniu narkotyków) i – milczała.

      – Co matuchnie jest?… – zapytał słodkim głosem nie mogąc opędzić się przed podejrzeniami o owych narkotykach.

      Tym razem matka nie cofnęła ręki; owszem, uścisnęła go.

      – Co mnie jest, moje dziecko?… Ach, gdybyś ty wiedział… Tysiąc trzysta rubli… Na co tak dużo?…

      – Matuchna sama oznaczyła tę sumę.

      – Prawda, oznaczyłam… Ale gdyby tak wielka suma robiła mi różnicę?… Pomyśl tylko: jaki ja ogromny dom prowadzę…

      Teraz pan Kazimierz cofnął rękę, zerwał się z kanapki i zaczął chodzić po gabinecie.

      – Ach, Boże!… tyle wstępów… – mówił rozdrażnionym głosem – dlaczego mama nie powie wprost: nie możesz się dalej kształcić… A matuchna certuje się ze mną, jak gdybym robił jej łaskę wyjeżdżając za granicę… Nie, to nie!… Szkoda, że zerwałem stosunki z koleją… Bo gdyby nie to, zaraz dziś zrobiłbym podanie i zostałbym jakim urzędniczyną. Potem ożeniłbym się bogato i… byłaby mama zadowolona.

      – Bodajbyś nie ożenił się ubogo – cicho wtrąciła pani Latter.

      – Jakim sposobem?

      – A gdybyś… gdybyś zaciągnął zobowiązania – mówiła zmieszana.

      – Zobowiązania?… Coraz lepiej!… – śmiał się pan Kazimierz. – Także mateczka zna mężczyzn! Gdyby chcieli żenić się z każdą, która ma do nich pretensję, trzeba by zaprowadzić mahometanizm w Europie…

      Pani Latter doznawała dziwnych uczuć przysłuchując się zdaniom, które syn wypowiadał tonem prawie niegrzecznym. Uspokoiła się wprawdzie co do Joasi, ale raził ją cynizm.

      „Tak, to już zupełny mężczyzna” – myślała, a głośno rzekła:

      – Kaziu… Kaziu… nie poznaję cię… Jeszcze przed pół rokiem nie mówiłbyś do matki w ten sposób. Aż boję się usłyszeć, jakie ty życie musisz prowadzić…

      – Przypuśćmy, że nie najgorsze – odparł syn łagodniej – ale gdyby nawet… to cóżem winien? Jestem człowiek zatrzymany w połowie kariery… Lękam się, czy już nie jest zwichnięta… Tracę z oczu wyższe cele…

      Pani Latter podniosła głowę.

      – Robisz mi wymówki?… – spytała. – Ja temu winnam?…

      Syn znowu usiadł obok niej i pochwycił jej rękę.

      – To nie wymówki, mateczko! – zawołał. – Jesteś kobietą świętą i pełną poświęcenia dla nas, o tym wiem. Ale musi matuchna przyznać, że okoliczności nie były dla mnie sprawiedliwe. Twoje wychowanie, matuchno, rozwinęło we mnie popęd do celów wyższych i szlachetniejszych… chciałem być czymś… Nawet los sprzyjał mi z początku i postawił na właściwej drodze… Ale dziś…

      Zasłonił oczy i westchnął:

      – Ach, kto wie, czy już nie jestem zmarnowany!…

      Pani Latter spojrzała na syna przerażona. W jego tonie było tyle fałszu czy może naśmiewania się, że odczuło to ucho matki.

      – Co ty mówisz i w jaki sposób do mnie? – rzekła surowo. – Mówisz o zmarnowanej karierze ty, który dotychczas nie troszczyłeś się o siebie?… A przypomnijże sobie kolegów, choćby… choćby tego Kotowskiego…

      – Ach, ten od Lewińskiej?…

      – Wstydź się… Ten chłopak prawie od dziecka sam się utrzymuje, a mimo to dziś jest pełen wiary w przyszłość…

      – Ten osioł! – przerwał syn cierpko. – Stróże daleko wcześniej zaczynają pracować i nigdy nie wątpią, gdyż zawsze będą stróżami. Ale są kariery podobne do chodzenia na linie, gdy lada krok, lada wahnięcie się…

      W twarzy pani Latter nie drgnął żaden muskuł, ale z oczu płynęły łzy.

      – Matuchna płacze?… z mojej winy!… – zawołał klękając.

      Odsunęła go.

      – Płaczę nie z twojej winy i nie nad tobą, ale nad sobą… Rozmowa dzisiejsza robi takie wrażenie, jakbyś mi zdejmował kataraktę z oczu po to, ażebym zobaczyła smutną prawdę…

      – Matuchna przesa… matuchna jest rozdrażniona czymś…

      – Oto widzisz, każde twoje słowo, każde spojrzenie przypomina mi, że już nie jesteś dzieckiem, ale dorosłym młodzieńcem…

      – To przecież naturalne – wtrącił.

      – A przy tym jesteś moim wierzycielem, który daje mi poznać, że mu nie spłaciłam zaciągniętego długu. Tak! nie przerywaj mi. Wychowując

Скачать книгу