Zefirek. Eliza Orzeszkowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zefirek - Eliza Orzeszkowa страница 3
– Mówił mi, że trzy tysiące…
– Tak, u niego trzy tysiące, ale gdzieindziéj…
Gość jednak wiedzieć musiał na pewno, że owe: gdzieindziéj nie istniało wcale, bo nie okazał ciekawości żadnéj, tylko, do siebie jakby szepnął:
– U mnie trzy, tam trzy, to sześć!
Po dokonaniu dodawania tego, ocknął się niby ze snu i zawołał:
– Ale, jak Boga kocham, po co ja tracę miłe chwile i o takich poziomych rzeczach…
– Owszem, owszem, – przerwała z żywością, – czyż nie jesteś jedynym przyjacielem i opiekunem moim… O, wszyscy dawni przyjaciele i znajomi moi opuścili mię, gdy tylko mój Ignacy oczy zamknął. Ty jeden tylko, Stasiu, nie zapomniałeś o mnie i opuszczasz swój świat wesoły i błyszczący, aby odwiedzić i pocieszyć biedną samotnicę!
Łzy zakręciły się znowu w oczach jéj, wyciągnęła rękę ku młodemu krewnemu swego męża. – Nosisz nazwisko mego Ignacego, – szepnęła, – jesteś synem kochanego Bolesława, z którym tyle, tyle chwil wesołych spędziłam… a przytém czuję, że dusze nasze są bratnie sobie, że jesteś zdolen zrozumiéć te nieokreślone tęsknoty i nieujęte żale, które…
– O tak! tak! – całując ją w rękę, przerwał z zapałem i pośpiechem; – jestem zdolen zrozumiéć… mam bratnią duszę, to pewno nieboszczyka. Ojciec mój, pamiętam, zawsze mówił o stryjence: jaki to śliczny zefirek, ta moja bratowa!
Nie było już w oczach jéj łez ani śladu. Śmiała się z rozkoszą.
– Doprawdy! więc pamiętasz, jak mię Ignacy i cała rodzina jego nazywali zefirkiem? O, jaką ty dobrą masz pamięć! Zresztą, niezbyt to jeszcze dawno… – ciszéj dodała: – Kiedy byłam w domu rodziców moich, nazywano mię Sylfidą…
– Dlaczegóż to? proszę stryjenki! – dość naiwnie zapytał gość.
Zarumieniła się lekko i mimowoli spojrzała po swéj kibici.
– Aha! – odpowiedział, ale markotniał widocznie i wesołość jego gasła pod napływem przykrych jakichś myśli.
– Stryjenciu, – zaczął, – dlaczego stryjenka u Rolickiego ulokowała swoje pieniądze?… on to w biletach trzyma, a z tego procent mały…
– O, – zaprotestowała, – ja się na tém nie znam…
– Ale ja znam się i mówię stryjence, że to strata duża i niepotrzebna.
Spojrzał w okno i niedbale dodał:
– Teraz najlepiéj jest lokować kapitały na obywatelskich majątkach…
– O, obywatele… to pewnie, – zaczęła.
– Otóż to, chciałem nawet stryjenki zapytać, czy nie ulokuje tych trzech tysięcy u mnie?
– Mais comment! – zawołała – i owszem! dlaczegożeś wprzódy mi nie powiedział?
– Tak… przykro mi jakoś było… mea culpa! nie zapłaciłem jeszcze procentu ani Łopotnickiéj, ani stryjence…
– O, co tam! co tam! nie mówmy o tém! – zaczęła, ale z zaniepokojonych jéj oczu widać było, że kwestya procentu interesowała ją przynajmniéj tyle, ile nieosłonięte wnętrze komina.
– Gospodarstwo teraz strasznie trudne, – mówił gość, – nakłady i nakłady… a niepodobnaż znowu, aby człowiek zakopał się żywcem na wsi…
– Ależ naturalnie! Zakopać się na wsi! brrr!
Wzdrygnęła się ze wstrętem zupełnie szczerym.
– Jeżeli więc stryjenka chce i może…
– Mais comment donc! i chcę, i mogę.
– Merci, merci! – wymówił z uczuciem i kilka razy pocałował ją w rękę.
– Pójdziemy razem do Rolickiego, zaraz, – rzekła i już wstawała z kanapki, gdy na dziedzińcu ozwał się rozgniewany i krzykliwy głos kobiecy. Była to kobieta wysoka, kształtnie i silnie zbudowana, w krótkiéj spodnicy, grubém obuwiu i wielkiéj chustce na głowie, która, trzymając w ręku spory kosz, pełen bielizny, a zwrócona ku otwartym sionkom mieszkania, znajdującego się w drugim kącie dziedzińca, rozpoczynała z kimś zajadłą jakąś kłótnię. Odpowiadał jéj z sionek głosik kobiecy także i także donośny, ale cienki i przerażenie bardziéj, niż rozgniewanie zdradzający. Z burzliwéj rozmowy téj rzadkie zaledwie słowa dochodziły uszu p. Emmy i jéj gościa. Słychać było coś o wyrzucaniu śmiecia na ścieżkę, o jakiéjś wiązce drew, o jakiéjś kwarcie mleka. Kobieta z koszem w ręku i chustką na głowie, przedstawiała wyraźnie stronę napastniczą; ta, która odpowiadała z głębi sionek, broniła się coraz bardziéj płaczliwym głosem.
– Czy to panna Brygida? – zapytał Stanisław i szeroko otworzył oczy, tak, jakby świadectwu ich wierzyć nie chciał.
Na twarz p. Emmy wystąpił wyraz cierpienia, dosięgającego niemal stopnia męki. Wyglądała znowu o lat dziesięć starzéj, niż przed chwilą.
– Jestem bardzo nieszczęśliwą matką, – szepnęła. – Brynia dobra jest, serce ma najlepsze, ale sam widzisz… do czego to podobne, ażeby tak ubierać się i takie kłótnie zaprowadzać… Jest to natura gruba, pospolita… w ojca wrodziła się, który był dobry, o, bardzo dobry, ale nie miał téj delikatności uczuć… téj poezyi serca, które były zawsze ideałem moim… Cóż robić! stało się! nie mówmy lepiéj o tém…
Przykro wzruszona, pełnym wdzięku krokiem postąpiła ku komodzie, wyjęła z szuflady talerz z ciastkami i cukierkami i postawiła go przed gościem.
– Niech cię chociaż tém przyjmę, mój Stasiu, – rzekła serdecznie.
Stanisław uprzejmie wziął jedno z ciastek; gospodyni, białemi jeszcze ząbkami gryźć zaczęła cukierek, a pragnąc odwrócić uwagę gościa od toczącéj się wciąż na dziedzińcu kłótni, z przykrém roztargnieniem i na chybił trafił zaczęła:
– Rolicki kamienicę buduje…
– A dlaczegóż-by nie? Nabrał od nas pieniążków sporo i niezły sobie fundusik uciułał! Tacy to tylko, jak on, żyć teraz i panować mogą!
– Ależ to bardzo zacny i rozumny człowiek, – z żywością ujęła się za sąsiadem swym gospodyni. – Ignacy mówił o nim zawsze, że fundusz jego uczciwie jest zapracowany…
– Może i uczciwie, nie przeczę temu wcale i nawet tak jest najpewniéj; ale że wziął on fundusz ten nie z czyjéj innéj, tylko z naszéj, obywatelskiéj kieszeni, to także prawda. No, niechże stryjeneczka sama powié, kto, jeżeli nie my, obywatele, utrzymujemy i wzbogacamy wszystkich tych panów adwokatów, doktorów i innych, podobnych parweniuszów? Nie prawdaż? Niech stryjenka sama powié!
– Ależ