Potop. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Potop - Генрик Сенкевич страница 33

Potop - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

Wołodyjowski zdziwił się mocno, gdyż aż dotąd sądził, że pan Kmicic napadł Oleńkę z siłami pożyczonymi u nieprzyjaciela.

      – To pan Kmicic nie od Trubeckiego was dostał?

      – Było między nami najwięcej takich, co przedtem u Trubeckiego i Chowańskiego służyli, ale tak i od nich zbiegli na gościńce.

      – I dlaczego wy za panem Kmicicem poszli?

      – Bo on sławny ataman. Nam mówili, że na kogo on krzyknie, żeby za nim szedł, to jakby mu talarów w mieszek nasypał. Dlatego my poszli. No, Bóg nie poszczęścił!

      Pan Wołodyjowski począł głową kręcić i rozmyślać, że jednak tego Kmicica zanadto uczerniono; potem spojrzał na wybladłego bojarzynka i znów głową pokręcił.

      – Także ty ją miłujesz?

      – Oj! tak, pane!

      Pan Wołodyjowski odszedł, a odchodząc pomyślał sobie: „Ot! rezolutny człowiek. Ten sobie głowy nie łamał: pokochał i zostaje. Tacy najlepsi… Jeśli naprawdę on z putnych bojarów, toć to tenże gatunek co i zaściankowa szlachta. Jak swoje czerwońce wygrzebie, może mu stary Marysię odda. A czemu? Bo w palce nie stukał, jeno się zawziął, że ją dostanie. Zawezmę się i ja!”

      Tak rozmyślając, szedł pan Wołodyjowski drogą po słońcu, czasem stawał i w ziemię oczy wbijał lub je w niebo podnosił; to znów szedł dalej, aż nagle ujrzał lecące po niebie stadko dzikich kaczek.

      Wówczas począł207 sobie z nich wróżyć: jechać, nie jechać?… Wypadło mu, żeby jechać.

      – Pojadę, nie może inaczej być!

      To rzekłszy zawrócił do domu; ale po drodze wstąpił jeszcze do stajenki, przed którą dwóch czeladniczków jego w kości grało.

      – Syruć – rzekł pan Wołodyjowski – a grzywa u Basiora zapleciona?

      – Zapleciona, panie pułkowniku!

      Pan Wołodyjowski wszedł do stajni. Basior odezwał mu się od drabinki; rycerz zbliżył się, poklepał go po boku, następnie jął liczyć warkocze na karku.

      – Jechać… nie jechać… jechać!…

      Wróżba wypadła znów pomyślnie.

      – Konie siodłać i samym się przybrać uczciwie! – zakomenderował pan Wołodyjowski.

      Za czym prędko już poszedł do domu i począł się stroić. Wdział buty wysokie, rajtarskie, żółte, z klapkami na podbiciu i złoconymi ostrogami, a mundur nowy, czerwony; do tego rapierek w stalowej pochwie, przedni, z gardą złotem przerabianą; do tego półpancerzyk z jasnej stali pokrywający tylko wierzchnią część piersi pod szyję; miał i kołpaczek208 rysi z pięknym piórem czaplim, ale że ten do polskiego tylko ubioru pasował, więc go zostawił w skrzyni, a na głowę wdział hełm szwedzki z czółenkiem i wyszedł przed ganek.

      – Gdzie to wasza miłość jedzie? – pytał go stary Pakosz siedzący na przyzbie.

      – Gdzie jadę? Słuszna, abym tej tam waszej panny o zdrowie spytał, bo za grubianina by mnie wziąć mogła.

      – Od waszej miłości aż łuna bije. Kiep każden gil! Już by chyba panna oczu nie miała, żeby się zaraz nie zakochała…

      Wtem nadbiegły dwie młodsze panny Pakoszówny wracające z południowego udoju, każda ze skopkiem w ręku. Ujrzawszy pana Wołodyjowskiego stanęły jak wryte ze zdziwienia.

      – Król, nie król? – rzekła Zonia.

      – Wasza miłość jak na wesele! – dodała Maryśka.

      – Może z tego i wesele być – zaśmiał się stary Pakosz – bo do panny naszej jedzie.

      Nim stary skończył, napełniony skopek wyleciał z rąk Marysi i struga mleka polała się aż pod nogi pana Wołodyjowskiego.

      – Uważaj na to, co trzymasz! – rzekł gniewliwie Pakosz – ot, koza!

      Marysia nie odrzekła nic, podniosła skopek i odeszła cicho.

      Pan Wołodyjowski siadł na koń, za nim uszykowało się dwóch jego czeladników i ruszyli trójką ku Wodoktom. Dzień był piękny. Słońce majowe grało na napierśniku i hełmie pana Wołodyjowskiego tak, iż gdy z daleka migotał między wierzbami, zdawało się, że to drugie słońce posuwa się drogą.

      – Ciekaw jestem, czy będę wracał z pierścionkiem czy harbuzem? – rzekł do siebie rycerz.

      – Co wasza miłość mówi? – spytał pachołek Syruć.

      – Głupiś!

      Pachołek ściągnął na powrót w tył konia, a pan Wołodyjowski mówił dalej:

      – Całe szczęście, że to nie pierwszyzna.

      Ta myśl dodawała mu nadzwyczajnej otuchy.

      Gdy przybyli do Wodoktów, panna Aleksandra nie poznała go w pierwszej chwili, aż jej musiał nazwisko swoje powtórzyć. Wówczas powitała go uprzejmie, ale poważnie i z pewnym przymusem; on zaś wcale zręcznie się przedstawił, bo choć żołnierz, nie dworak, długo jednak na różnych dworach przebywał i między ludźmi się ocierał. Skłonił się jej więc ze czcią wielką i rękę na sercu położywszy, tak mówił:

      – Przybyłem tu o zdrowie waćpanny dobrodziejki się wywiedzieć, czyli od strachu jakiego szwanku nie poniosło, co powinien bym był na drugi dzień uczynić, ale nie chciałem się naprzykrzać.

      – Bardzo to pięknie ze strony waszmości, że ocaliwszy mnie z takiej toni, jeszcześ mnie w pamięci zachował… Siadaj waszmość, boś mi wdzięcznym gościem.

      – Moja mościa panno! – odpowiedział pan Michał. – Gdybym ja o waćpannie zapomniał, tedy nie byłbym godny tej łaski, jaką Bóg na mnie zesłał, pozwalając mi tak godną personę sekundować209.

      – Nie! Jam to winna Bogu dziękować naprzód, a waszmości zaraz potem…

      – Kiedy tak, to już dziękujmy oboje, bo ja o nic więcej Go nie proszę, jeno żebym i nadal mógł bronić waćpanny, ile razy będzie potrzeba.

      To rzekłszy pan Wołodyjowski ruszył woskowanymi wąsikami, które mu wyżej nosa sterczały – bo kontent210 był z siebie, że od razu wszedł in medias res211 i swój sentyment jakoby na stole położył. Ona zaś siedziała zmieszana i milcząca, ale tak piękna jak dzień wiosenny. Słabe rumieńce wystąpiły jej na policzki, a oczy nakryła długimi rzęsami, od których padały cienie na jagody

Скачать книгу


<p>207</p>

począł – zaczął. [przypis redakcyjny]

<p>208</p>

kołpak – wysoka czapka bez daszka, z futrzanym otokiem. [przypis redakcyjny]

<p>209</p>

sekundować (z łac. secondo, secundare: pomagać, towarzyszyć) – ochraniać, bronić. [przypis redakcyjny]

<p>210</p>

kontent – zadowolony. [przypis edytorski]

<p>211</p>

in medias res (łac.) – do rzeczy, do sedna sprawy. [przypis edytorski]