Płomienie. Stanisław Brzozowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Płomienie - Stanisław Brzozowski страница 34
Istotnie jednak rzecz była podziwu godna.
4
Mieszkanie wskazane mi przez Nieczajewa było wynajmowane przez samego Schultza właśnie. Całe usposobienie moralne właściciela odzwierciedlało się wiernie w urządzeniu tego pokoiku. Nie było tu ani okruszynki kurzu. Książki w powłoczkach z kolorowego papieru leżały systematycznie poukładane na stole. Nad łóżkiem, zasłanym białą, czyściuteńką kapą i poduszkami w poszewkach z haftowanym znakiem, wisiała wyszywana dżetami258 kieszonka na zegarek, a nad nią portret łysego, otyłego mężczyzny oraz damy bardzo chudej, o wystraszonych oczach.
Samego Schultza nie było w pokoju, gdym przyszedł. Na sofce leżał Nieczajew i palił nerwowo papierosy. W ogóle był rozgorączkowany i rozdrażniony.
– Trzeba znikać – rzekł. – Tam w Moskwie wszystko się psuje. Lada dzień powpadamy wszyscy. Trzeba się przyczaić na chwilę.
Zapytałem go o Schultza.
– Kurczątko! – rzekł. – Nie wiedziałem, że go znacie. – Uśmiechnął się. – Wrócił całkiem nastraszony: „Poznali mnie”. Teraz jest na wpół przytomny ze strachu.
– Ale w jaki sposób on, Schultz, wdał się w tę sprawę?
Nieczajew nachmurzył się:
– Ludzie mi są potrzebni. Kto się pod rękę nawinie, musi służyć, czasu mało.
– Ależ Schultz przekonaniem nie może sprzyjać naszej sprawie.
– Przekonaniem? – Nieczajew zagwizdał. – Gdzie wyście w Rosji znaleźli przekonania? Strach i frazesy. Strach i puszenie się, kiedy nas nikt nie widzi. Et… co tu gadać długo. Ja wyjeżdżać muszę. Wy musicie jechać do Moskwy. Tam podobno to ciało znaleźli w stawie pod lodem. Trzeba powiedzieć. Niech się nie plączą. Wykręcić się nie da. Ja zabiłem i ja kazałem brać udział w zabójstwie. Sprawę stawiać dumnie. Głowy i tak już nie ocalą. No, i już. Co więcej – tam Popowa trzeba mocno naelektryzować. W ambicję wbić. Uśpieński259 i sam się utrzyma, ale Popow… I niech wierzą, że sprawa nie ginie. Jadę za granicę i wracam. Organizacja nienaruszona.
– Organizacja Schultzów? – zapytałem.
– Schultzów i nie Schultzów. Wszystko jedno. Głównie, aby był ruch. Czy nie wszystko jedno, czym podpalam stóg, hubką, zapałką, świeczką czy łachmanem umoczonym w nafcie. Byle ogień był.
Podniósł się z kanapy; było ciemno. Nieczajew nie chciał zapalać światła.
– Wy myślicie, że mi to nie zbrzydło – rzekł – kłamać i kłamać. Ludzi kłamstwem spoić, strachem trzymać i tak gnać. Ty mi daj człowieka, który zniesie prawdę Sergiusza Nieczajewa, to ja jemu powiem moją prawdę. Nasłuchałem się ja słów. Postęp, postęp. Dobra sprawa zwycięża. A kiedy ta dobra sprawa zwycięży, z nas już dawno ani śladu nie zostanie. No, i dużo ja ludzi znajdę, kiedy ja im prosto w twarz powiem – szubienica. Oni ciągle słówkami się bawią. Nieboszczyk „baryn”260 – tak nazwał Nieczajew Herzena – zwykle mówił: „My nie Polacy, do nas strzelać nie można”. Skąd mu taka pewność. Od jakiego to czasu skóra rosyjska w takiej cenie? Nie można strzelać – a ty się przekonasz, że można. Rosyjskiego ducha, rosyjskiego rządu wy nie znacie. On postawi ze stu tysięcy, z milionów głów piramidy – i nic. Sto wsi trzeba spalić – spali się. Miasto zbombardować – zbombarduje się. Studentów powywieszać – drzew na szubienice wystarczy. Studentki kozakom oddać dla uciechy. I to można. One inteligentne, a skąd ty wiesz, że inteligentnej kobiety gwałcić nie można. Czy ona ma Bukla w głowie i „prawa człowieka”, czy nic nie ma – wszystko jedno. Zoologia ta sama. Prawo! Prawo! Jakie prawo? Dopóki siedzisz na wozie – dobrze, a jak pod wóz spadniesz – stratują cię. I jak wy nie słyszycie trzasku kości: po ciele ludzkim my ciągle jeździmy.
Zamyślił się.
– Ja tu raz w Petersburgu – rzekł – umierałem z głodu. Całkiem literalnie: żebrać chodziłem. Nie umiałem żebrać, oczy zuchwałe mam. No i kiedyś osłabłem z głodu, padłem na ulicy, przycisnęło mnie. Do szpitala zawieźli, poleczyli trochę. Później na ulicę. W kieszeni ani grosza. Nogi ledwie stąpają, w głowie kręci się. Dzień cały chodziłem po ulicach. Jesień już była. Siadłem na schodku, siedzę… Trąca mnie ktoś. Patrzę, dziewczyna stoi wymalowana cegłą czy burakiem.
„Zmarzniesz, lepiej do mnie chodź, ogrzejesz się…”
Pokazuję, że nie mam ani grosza.
Rozśmiała się, zagwizdała i poszła.
Próbowałem wstać, iść – nie mogłem. Gorączka chwyciła mnie, zęby szczękają.
I takem siedział w pustej ulicy i umierał. Wokoło były domy bogatych ludzi. Jedli, pili, spali w czystych posłaniach. Czy ja dla nich byłem człowiekiem? Niech mi nikt nie mówi, że jest społeczeństwo. Nie uwierzę: ja w tę noc nauczyłem się myśleć. Przechodziły koło mnie dziewczęta pijane, głodne, zmarznięte, złe. Śmiały się. Nie mogłem się ruszać. Zebrała się ich koło mnie cała gromadka. Kto taki? Mówię: „student”. Śmiech. Wreszcie uradziły zabrać mnie – weselej będzie. Poszliśmy do pokoiku; mieszkały w nim dwie dziewczyny. Wiem, że coś piłem. Potem zwaliłem się i takem został. Przez dwa tygodnie tam na sofce przeleżałem w gorączce. Dziewczyna – upadły człowiek, prostytutka, błoto, na które taki piękny pan jak Herzen spojrzeć by nie chciał, jeść i pić mi dawała, ciałem swoim na mnie zarabiając. Tak ja sobie leżę w gorączce, a do niej przez noc pięciu, sześciu gości przychodzi.
Słyszę, jak biją ją, a ona krzyczy, i ruszyć się nie mogę…
Raz pijany wachmistrz ją już zbił i nogami skopał.
„A teraz – mówi – ja twojego seladona261 – to jest mnie – pomacam”.
Wtedy ona jego rąk się czepiała, w nogi go całowała, aby mnie nie ruszał.
Potem cały dzień siedziała przy mnie: jakąś laską okutą głowę on mi wtedy nadwerężył – i płakała nade mną. Piosenki mi śpiewała, bajki opowiadać chciała. A najniższego rzędu prostytutka była. Od gościa i pół rubla nieraz nie dostała.
I za cóż ja teraz was oszczędzać mam? Czy wyście nas oszczędzali?
– My? – chciałem protestować.
I nagle przypomniałem sobie Bejłę, przypomniałem sobie całe moje dzieciństwo. Zaciążyło na mnie wspomnienie wygód. Zamilkłem.
– Uczciwości w was jeszcze wystarczyło – rzekł Nieczajew.
– Zginiecie, zginiemy wszyscy. A nas mało ginie każdej godziny? Czym wy dla mnie świętsi od tych wszystkich pijanych, głodnych? Każdy złodziej i każdy przestępca jest mi tak samo brat, jak wy. Nie! Jaki wy mi tam brat. Ja stamtąd idę. Z tamtych zgniłych piwnic, gdzie chore matki rodzą dzieci na mokrych, cuchnących rogożach
258
259
260
261