Dracul. Dacre Stoker
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dracul - Dacre Stoker страница 14
– Ktoś zaraz…
Kichnąłem po raz trzeci, a oczy zaszły mi łzami. Kiedy zaczynało mi się zbierać na czwarte kichnięcie, znalazłem w sobie siłę, by je powstrzymać, ponieważ Matylda podeszła do mnie i przycisnęła mi chusteczkę do twarzy. Odsunąłem ją, zrobiłem krok w tył, a mój wzrok spoczął na kołdrze. Kiedy zacząłem znów się nad nią pochylać, Matylda usiłowała mnie odciągnąć, ale odepchnąłem ją. Tym razem nie wdychałem powietrza; zależało mi na oglądzie. Kołdra pokryta była kurzem. Nie cienką warstewką, tylko takim kurzem, jaki pokrywa meble zapomniane na strychu. Kurzem, który nie zjawił się ot tak, lecz gromadził się latami z powodu i porzucenia, i zaniedbania.
– Jak często twoim zdaniem ciocia Ellen ścieli nasze łóżka?
Matylda zastanowiła się przez sekundę.
– Co sobotę, bez wyjątku.
– To czemu swojego własnego nie?
To pytanie zawisło w powietrzu, bo żadne z nas nie miało na nie odpowiedzi.
– A skoro już o tym mowa, to gdzie ona śpi, jeśli nie w łóżku?
Przy biurku Ellen stało drewniane krzesło ze sztywnym oparciem i podłokietnikami, żeby się nie garbić. Nie potrafiłem sobie wyobrazić nikogo, kto mógłby na nim spać.
– Może sypia na podłodze? – podsunęła Matylda. – Moja przyjaciółka Beatrice powiedziała mi kiedyś, że jej ojciec ciągle tak śpi ze względu na uporczywe bóle pleców. Tylko drewniana podłoga przynosi mu ulgę.
– Nie sądzę, żeby ciocia Ellen miała problemy z plecami.
– No to gdzie?
Z całej podłogi najgrubszy kurz był przy łóżku.
Sam nie wiem, dlaczego to zauważyłem. Może dlatego, że zwyczajnie patrzyłem w dół. Przy ramie łóżka nie było po prostu brudno; kurz był tam nawarstwiony. Wyglądał, jakby ktoś regularnie zamiatał pokój nie ku środkowi, skąd można by zebrać kurz, lecz w kierunku łóżka. Skojarzyło mi się to z naniesionymi przez deszcz na ściany domu warstwami brudu, które jakby chciały wedrzeć się do wnętrza. Czyż nie taki jest cel brudu? Dostać się do środka i odebrać to, co ostatecznie należy do ziemi?
Sięgnąłem pod materac i uniosłem jego róg.
Łóżko cioci Ellen było zbudowane identycznie jak moje. Pod kocami i prześcieradłami leżał materac wypchany gęsim puchem lub kurzym pierzem grubości najwyżej kilkunastu centymetrów. Dla większości ludzi był to zbytek i byliśmy za niego wdzięczni. Stanowisko taty zapewniało nam dostęp do niektórych luksusów i chociaż rodzice nie szastali zanadto pieniędzmi, gorąco wierzyli w moc dobrego posłania. Czuli, że bez dobrego odpoczynku w nocy nie damy rady wyzwaniom następnego dnia, co doprowadzi nas do niefrasobliwości i lenistwa, które obserwowali u tak wielu naszych rodaków. Nie wiem, czy była to prawda, czy nie. Ale jako ktoś, kto znaczną część życia spędził w łóżku, byłem wdzięczny za tę wygodę.
W moim łóżku pod materacem z pierza była skrzynia wypełniona słomą. Co wiosnę starą słomę usuwano i zastępowano świeżą, prosto z pól za Artane Lodge. Upychaliśmy ją ciasno i skrzynia wysokości ponad pół metra stanowiła doskonałą podstawę. Pod materacem cioci Ellen była podobna skrzynia, ale kiedy go odsunąłem, nie znalazłem w niej słomy, lecz gęstą, czarną ziemię. Na samym środku widniał wklęsły zarys ciała.
– Ona w tym śpi? – spytała na bezdechu Matylda. – Ale dlaczego?
Nie odpowiedziałem jej – byłem zbyt zajęty patrzeniem na robaki, które wylazły na cuchnącą ziemię z nadgniłych wnętrzności łóżka i wijąc się, machały nam na powitanie.
Pierwsza odezwała się Matylda i drżącym głosem powiedziała:
– Musimy się stąd wynosić.
Ja jednak nadal wpatrywałem się w łóżko, w odcisk ciała cioci Ellen w wilgotnej ziemi. Odór śmierci i rozkładu był prawie nie do zniesienia, jak gdyby nieboszczyk, pozostawiony, by rozłożył się w ziemi, został dopiero co wykopany łopatą grabarza. Do robaków dołączyły białe larwy, wypełzające na powierzchnię, energiczne i pobudzone, by wyginać swoje drobne ciałka. Cofnąłem się myślami do ostatniego razu, kiedy widziałem coś takiego – przed blisko rokiem. Thornley pracował na polu w Artane niedaleko stodoły i biegał za domem. Ja miałem lepszy dzień niż przeciętnie, więc mama zniosła mnie na dół na sofę w salonie. Kiedy brat wpadł do pokoju, twarz miał czerwoną i ociekającą potem i ledwo mówił. Biegł tak szybko, że zabrakło mu tchu, i chwilę potrwało, zanim odzyskał głos.
– Musisz to zobaczyć – wydusił z siebie między haustami powietrza. – Za stodołą.
On miał wówczas osiem lat, a ja tylko sześć, ale ekscytacja w jego oczach rozpaliła we mnie ogień i zapragnąłem zobaczyć wszystko, co tylko mógł znaleźć. Chciałem obejrzeć to tu i teraz – ten przypływ energii pomógł mi stanąć na nogach. Mogłem chodzić, ale nie za dobrze, więc brat przerzucił moje ramię przez swoje i pomagał mi na każdym kroku. Wyszliśmy z domu szybciej, niżbym potrafił samodzielnie, ale wolniej, niż on miał nadzieję, i przeszliśmy polem do stodoły. Ta wielka budowla, pomyślana jako schronienie dla ponad setki krów, prawie tuzina koni i wielu innych zwierząt, górowała nad większością gospodarstwa i rzucała ogromny cień na przyległy teren. Razem obeszliśmy ją od południa i skierowaliśmy się do kurników. Zanim tam dotarliśmy, poczułem, że coś jest nie tak, ponieważ kury wydawały straszne odgłosy. Zwyczajne „ko, ko, dak” zastąpiły piski i wrzaski, o które nie podejrzewałbym drobiu. Gdy się zbliżaliśmy, spostrzegłem, że ziemia usiana jest brązowymi i białymi piórami oraz strużkami czerwieni, która tężała również wokół kurników.
– Co się stało? – spytałem.
– Pewnie lis. To sprawka lisa. Albo może wilka. Zeszłej nocy coś wlazło do kurnika i zamordowało sześć kur – odparł Thornley. – Popatrz sobie.
Uderzył mnie smród, metaliczny zapach rozlanej krwi i poszarpanego ciała.
– Ale ja nie chcę.
– Nie bądź bałwan.
– Nie, zabierz mnie do domu.
Nie zrobił tego jednak; przyciągnął mnie bliżej. Nie miało znaczenia, że moje stopy przestały się ruszać i ryłem piętami po ziemi; był znacznie silniejszy ode mnie i wleczenie mojego delikatnego ciała to była dla niego pestka. Zanim się obejrzałem, staliśmy przy otwartych drzwiach kurnika i, chcąc nie chcąc, zobaczyłem rozszarpane ciała kilku kur. Nad kurnikiem bzyczała gęsta, złowroga chmara much, które zlatywały na puchnące truchła i pożywiały się nimi. Na wyłażącym mięsie wiły się larwy, nowo wyklute i głodne, kłębiły się bezładnie w poszukiwaniu następnego kęsa. Żółć podeszła mi do gardła i nim zdążyłem się odwrócić, na pobojowisko spadły moje wymiociny.
Thornley się zaśmiał.
– Pomyślałem