Dracul. Dacre Stoker

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dracul - Dacre Stoker страница 18

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Dracul - Dacre Stoker

Скачать книгу

szmer powietrza, kiedy bierze wdech, a potem patrzy na delikatną białą mgiełkę, która wydobywa się z jego ust. W tym momencie stworzenie rzuca się na drzwi z nieopisaną wściekłością. Bram widzi, jak drewno wygina się do wewnątrz; patrzy, jak rygle zabezpieczające ciężkie żelazne zawiasy podskakują i kołaczą o futrynę.

      Wycie, głębokie, charczące wycie jest tak głośne, że Bram musi zakryć uszy. Ściska zranioną dłoń w pięść, a krew spływa mu po włosach i policzku. To najwyraźniej jeszcze bardziej rozjusza potwora, który skacze na drzwi po raz kolejny, jeszcze mocniej niż poprzednio.

      Bram bierze różę ze stojącego za nim koszyka i puszcza ją po podłodze. Kwiat zatrzymuje się u progu, przed wysuszonymi pozostałościami swojego poprzednika i chociaż jeszcze przed chwilą był pachnący i świeży, od razu zaczyna marnieć. Na oczach Brama płatki wykręcają się i kurczą, ich brzegi brązowieją, a następnie czernieją, w miarę jak kwiat mizernieje i niknie.

      Rzuca kolejną różę, a potem trzecią i ta ostatnia wcale nie więdnie.

      Wycie rozlega się ponownie, tym razem stłumione i słabsze. Bram przygotowuje się na kolejne uderzenie w drzwi, ono jednak nie nadchodzi. Zamiast niego słyszy skrobnięcie wielką łapą wzdłuż całych, niemal trzymetrowych drzwi, od samej góry aż po próg.

      Na wołanie wilka szybko odpowiada drugi wilk, z daleka, gdzieś z głębi lasu. Po czym dołącza się kolejny.

      Bram staje na nogi i podchodzi do okna.

      Na nocnym niebie księżyc walczy z burzowymi chmurami, wyłania się na chwilę i z powrotem się chowa. Mimo przyćmionego światła widzi w oddali zarys lasu. Gałęzie są splecione tak mocno, że aż trudno uwierzyć, by cokolwiek mogło się przez nie przedostać, na skrzydłach czy po ziemi – ale pośród tych drzew Bram wyczuwa życie, ileś par oczu patrzących na niego gniewnie, kiedy spogląda na nie z góry.

      Kiedy księżyc pojawia się znowu, Bram podnosi rękę do światła. Rana już zniknęła, skóra zagoiła się, nie pozostawiwszy najmniejszego śladu skaleczenia prócz zaschniętej krwi oblepiającej wnętrze dłoni.

      Za oknem na warcie stoi kamienny gargulec. Grube szpony mocno trzymają się misternie rzeźbionego wapienia. Okrągłe czarne oczy zdają się wpatrywać w pola, las i klify nad dalekim oceanem. Bram wyobraża sobie, jak gargulec sfruwa ze ściany i ląduje na plecach ofiary, zanurzając w niej szpony i tnąc mięśnie aż do kości, tak że zaatakowany nie ma nawet czasu krzyknąć. Pozostaje mu tylko śmierć.

      Księżyc wciąż rośnie, a Bram patrzy w górę i obserwuje chmury, rozstępujące się w dziwny sposób. Zamiast po prostu przepłynąć po niebie, rozdzielają się pośrodku i część odsuwa się w lewo, a druga w prawo, jak gdyby księżyc je rozdmuchiwał. Poświata zalewa gargulca, który rzuca na ścianę w pokoju ogromny, przerażający cień. Bram ma wrażenie, że cień odwraca głowę i rozkłada skrzydła: potwór budzi się z długiego snu. Bram ogląda się na prawdziwego gargulca, od wieków siedzącego za oknem bez ruchu i bez życia. Księżyc stoi w miejscu, ale cień zdaje się wędrować po pokoju i z każdym krokiem rośnie. Bram obserwuje najpierw jedną szponiastą łapę, a potem drugą, jak poruszają się po ścianie, pełzną po kamieniach, lustrach, krzyżach, badają otoczenie.

      Wyciąga rękę, chwyta jeden z krzyży wiszących na ścianie i umieszcza go między sobą a cieniem.

      – Oto krzyż pański! Idź precz! – krzyczy. – Bóg Ojciec ci rozkazuje! Syn Boży ci rozkazuje! Święty znak krzyża ci rozkazuje! Opuść to miejsce, bestio nieczysta!

      Wszystko na nic.

      Cień zatrzymuje się przy dużym zdobnym lustrze w rogu, po czym przesuwa się dalej, pokrywając każdy przedmiot i każdą powierzchnię. Kiedy widmo dociera do róż, przystaje i cofa się, omijając kwiaty, zanim ruszy w stronę krzesła i karabinu Snider-Enfield leżącego na podłodze obok niego. Bram z przestrachem patrzy, jak lejący się, mroczny cień mija kąt pokoju i przemieszcza się dalej wzdłuż ściany. Wie, że to niemożliwe, bo przecież to tylko blask księżyca może wpadać przez otwarte okno. A jednak zjawa stoi tu, cień pośród cieni, i dalej zwiedza pokój. Wtedy przypomina sobie o lampie olejnej i dociera do niego, że widmo w jakiś sposób porzuciło maskujący cień księżycowej poświaty i wędruje dalej w migoczącym świetle lampy, nie zatrzymując się, kontynuując swój taniec w mroku. Kiedy dociera do ostatniego kąta pokoju, zatoczywszy pełne koło, cień opuszcza ścianę, spływa na podłogę i rozlewa się aż pod dębowe drzwi i tam nieruchomieje.

      To nie w porządku, Bram.

      Na dźwięk tych słów Bram podskakuje, bo myślał, że jest sam, więc z nową energią przepatruje każdy centymetr pokoju; trzymając w górze krzyż, obraca się dookoła, a jego odbicie spogląda na niego z licznych luster zdobiących ściany.

      – Pokaż się! – rozkazuje Bram.

      Cień u jego stóp porusza się, przechodzi z podłogi na drzwi i rośnie, aż prawie sięga sufitu.

      – To czary, nic więcej. Nie będę tego tolerować!

      Cień rozkłada swoje potężne ramiona, które obejmują ściany po bokach i rozciągają się tak, że otaczają już cały pokój.

      Jeśli mnie puścisz, nie będziesz musiał zginąć.

      Naraz Bram zdaje sobie sprawę z tego, że te słowa nie dobiegają od wielkiego cienia przed nim ani od bestii uwięzionej za drzwiami, ani znikąd w pokoju, lecz rezonują w jego głowie, jak gdyby jego myśli zyskały głos.

      Ten głos nie jest ani męski, ani kobiecy, ale stanowi coś pośredniego, dziwną mieszankę tonów wysokich i niskich, brzmiących bardziej jak chór głosów niż jeden konkretny.

      Ramiona cienia wracają do drzwi i znajdują ich krawędzie; przezroczyste palce o czarnych szponach oblepiają futrynę i grube zamki z metalu niczym płynna melasa. Kiedy docierają do róż pod drzwiami, omijają je, zamiast się po nich przesunąć; albo ze strachu, albo nie mogąc ich dotknąć, podobnie jak róż w koszyku.

      Bram przechodzi przez pokój, wyciąga z koszyka następną różę i ciska ją w czarne widmo. Cień kurczy się i zostaje po nim tylko świetlisty punkt, a Bram dociera do drzwi, trzymając różę w zaciśniętej pięści.

      Kiedy się cofa, jasny punkt znika, pochłonięty przez ciemność.

      – Nie boję się ciebie! – mówi Bram głosem, który nie brzmi tak donośnie, jak na to liczył.

      W tym momencie rozlega się śmiech, nieprzyzwoicie głośny, śmiech złożony z krzyków tysiąca dręczonych dzieci, a Bram robi krok wstecz i prawie przewraca się o krzesło.

      Jeśli nie otworzysz tych drzwi, rozpłatam cię od góry do dołu, wypatroszę i zatańczę na twoim trupie, patrząc, jak spieniona krew wypływa ci z ust!

      Ręce cienia znowu zaczynają wpełzać na ściany i obejmować cały pokój, otaczając Brama. Zaostrzone szpony wskazują drogę, mrok wpełza na wszystkie powierzchnie, włącznie z lustrami i krzyżami, aż wypełnia niemal każdy centymetr pomieszczenia.

      Bram

Скачать книгу