Dracul. Dacre Stoker
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dracul - Dacre Stoker страница 20
– Wychodzi – poinformowałem Matyldę. Kiedy usłyszałem swój głos, odniosłem wrażenie, jakbym nie był osobą, która to mówi. Wydało mi się, że stoję w pewnej odległości i patrzę na chłopca, który wygląda jak ja i wypowiada te słowa. – Wychodzi, i to teraz.
W tym momencie otworzyłem szeroko oczy i ściągnąłem Matyldę w dół, a ciocia Ellen wyszła przez ziejące pustką drzwi zamku w głęboką noc. Była ubrana tak, jak widziałem z okna mojego pokoju: w powłóczysty czarny płaszcz zapięty prawie od szyi do stóp, który zamiatał szeleszczące jesienne liście z gracją, który sprawiał wrażenie, że Ellen unosi się nad ziemią. Dokładnie tak wyobraziłem sobie sposób jej poruszania się, kiedy byliśmy u niej w pokoju: że zamiast wlec się jak Matylda i ja, Ellen przepływa nad kurzem pokrywającym podłogę. Uczucie przyciągania, którego doświadczałem i które doprowadziło mnie do niej, wezbrało tak bardzo, że bałem się, iż przyciągnie mnie wprost do niej. Lewą ręką ścisnąłem palce Matyldy, a prawą wbiłem w ziemię, w nadziei na znalezienie punktu oparcia.
Ciocia Ellen stanęła na chwilę u ziejących wrót zamku, obejrzała się na prawo i na lewo i podążyła cienką, wijącą się ścieżką do lasu. Nie miałem odwagi się odezwać, dopóki nie zniknęła nam z oczu.
– Idziemy za nią?
– Do lasu?
– Nie wiem, czy powinniśmy. – Nigdy przedtem nie byłem w tym lesie. W ogóle nigdy nie byłem tak daleko od domu. Pakować się do lasu w środku nocy byłoby głupotą. Ale lina, która złączyła mnie z ciocią Ellen, napięła się i chciałem za nią podążyć, musiałem za nią podążyć, chociaż wiedziałem, że to niewłaściwy bieg wydarzeń. Mimo to z każdą upływającą sekundą czułem, jak ciocia Ellen odpływa w dal.
Wtedy po raz pierwszy zaświtało mi w głowie pytanie: skoro ja czuję jej bliskość, to czy ona czuje moją?
– Chcę wiedzieć, dokąd idzie – oświadczyła Matylda. Znów wstrząsnął nią dreszcz i wiedziałem, że musimy być w ruchu.
Kiwnąłem głową. Nie było innej rady, jak tylko pójść za Ellen.
Wstaliśmy i wyprowadziłem Matyldę z zarośli pod front zamku. Powietrze wokół było zimne, ale to, którym zawiewało od zamku, było jeszcze zimniejsze. Zerknąłem przelotnie na szerokie wejście do budowli, po czym ruszyliśmy z Matyldą ścieżką do lasu, zostawiając nasz świat za sobą.
Ciocia Ellen poruszała się szybko.
Odkąd znikła nam z oczu, upłynęły zaledwie minuty, ale mieliśmy wrażenie, że przebyła całe kilometry. Lina, która nas złączyła, trochę się rozluźniła, ale złapałem ją mocniej, nie zwracając zbytniej uwagi na rosnącą odległość między Matyldą, mną a domem. Matylda szła za mną w milczeniu, trzymaliśmy się za ręce i podążaliśmy wąską, krętą ścieżką.
Wszędzie dookoła majaczyły jesiony. Zrzuciły wprawdzie już większość liści, ale same ich nagie gałęzie były tak gęste, że księżyc przeświecał przez nie z trudem. Przestrzeń między jesionami wypełniały rdzawe wierzby o grubych, sękatych konarach. Biegały po nich łasice i zerkały na nas ciekawie; zauważyłem też co najmniej trzy sowy przypatrujące się nam z góry.
Mech porastał niemal każdą powierzchnię, zakrywając zielonym kobiercem duże głazy i korzenie. Ziemia była tak wilgotna, że buty lekko się w nią zapadały i każdemu krokowi towarzyszył odgłos odklejania się ich od podłoża. Po powrocie będzie je trzeba porządnie wyczyścić; jeśli mama zobaczy nasze obuwie w takim stanie, z pewnością domyśli się, gdzie byliśmy – a wstęp do lasu mamy tak samo zakazany, jak do zamku. No i co by powiedziała na to, że tak bardzo oddaliłem się od łóżka?
– Widzisz w ogóle, dokąd idziemy? – spytała Matylda.
– A ty nie?
Matylda pokręciła głową.
– Ledwo ciebie widzę.
Pomyślałem, że żartuje, ale jej mina świadczyła o czym innym; Matylda oczy miała szeroko otwarte, twarz bladą od strachu. Nie dostrzegała zwierząt czmychających koło nas ani mrocznej urody tego miejsca; szła z zaniepokojonym wzrokiem utkwionym we mnie.
Rozejrzałem się po okolicy i dotarło do mnie, że widzę prawie tak dobrze jak za dnia. Nawet wśród korzeni drzew bez trudu rozróżniałem gąsienice pożywiające się zbutwiałym drewnem i robaki wijące się w czarnej ziemi pod naszymi stopami. Dostrzegałem nawet czarne mróweczki, brnące przez mech porastający pień wiązu prawie dziesięć kroków od nas.
– Musimy iść naprzód – powiedziałem. – Trzymaj się blisko mnie.
Kiedy tak wędrowaliśmy, powietrze zaczęła wypełniać delikatna mgła, która wkrótce zgęstniała; poczuliśmy lekkie, a z czasem coraz gwałtowniejsze podmuchy wiatru. Kołnierz płaszcza uderzył mnie w twarz i przyciągnąłem do siebie Matyldę. Chciała wracać, czułem to doskonale, ale nie powiedziałaby tego na głos; miała zbyt silną wolę. Często słyszałem gwizd jesiennego wiatru ze swojego pokoju, ale nigdy nie czułem go na sobie; sprawiało mi to ogromną przyjemność. Las dookoła żył; czułem w nocnym powietrzu siły natury wypełniające wszystko od zwierząt po rozkołysane drzewa i utrzymujące delikatną równowagę życia i śmierci.
W miarę jak pokonywaliśmy drogę, mgła robiła się coraz bardziej zawiesista i wirowała dookoła nas poruszana wiatrem. Niebawem przestałem widzieć na więcej niż kilka stóp w każdym kierunku. Mgła śmierdziała wilgocią i słoną wodą morską, zapewne przez torf, którego w tym regionie było aż w nadmiarze, oraz nieodległy port. Wciągnąłem powietrze do płuc i oddychało mi się lepiej niż kiedykolwiek.
Nie mogłem powstrzymać wybuchu radości – ale pożałowałem go już w chwili, gdy się zaśmiałem, ponieważ Matylda spojrzała na mnie jak na wariata.
– Po prostu miło jest być na dworze, to wszystko – wyjaśniłem, bardziej dla przekonania samego siebie niż siostry, ale i tak żadne z nas w to nie uwierzyło. Coś się we mnie zmieniło; wiedzieliśmy o tym oboje i właśnie wtedy zobaczyłem w oczach Matyldy coś, czego miałem nadzieję nigdy nie zobaczyć, bo żaden brat nigdy nie chciałby tego zobaczyć.
Strach.
Nie miałem pewności, czy był to strach przede mną czy strach przed zmianą, którą we mnie wyczuła.
Wiatr przybierał na sile, zmrużyła więc oczy i tym razem to ona odwróciła się i pociągnęła mnie za sobą ścieżką, trzymając moją dłoń w swojej, przedtem ciepłej, a teraz lepkawej.
Szliśmy przez dobrych dwadzieścia minut, zapadając się w błotnistą