Dracul. Dacre Stoker

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dracul - Dacre Stoker страница 27

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Dracul - Dacre Stoker

Скачать книгу

znów odpływasz w środku opowieści.

      Tym razem to głos cioci Ellen, dokładnie taki, jak zapamiętał z dzieciństwa. I nie brzmi, jakby dochodził z wnętrza jego głowy, tym razem dobiega zza drzwi, przytłumiony przez grube dębowe deski.

      – Tamtej nocy nie chciałam odejść, naprawdę nie chciałam, ale ty i twoja siostra nie pozostawiliście mi wyboru. Nigdy nie powinieneś był wchodzić do mojego pokoju. Nie miałeś czego szukać w mojej prywatnej przestrzeni. Ja nigdy nie weszłabym do twojego pokoju ot tak, nieproszona. Nawet nie przeszłoby mi przez myśl, żeby grzebać w twoich rzeczach jak pospolity złodziej przeszukujący dobytek ofiary. Kochałam cię – ciebie i twoją siostrę też.

      Bram czuje, że oczy mu się zamykają, ale zmusza się do ich otwarcia i nabiera powietrza. Stęchły zaduch jest tak pełen wilgotnego kurzu, że łaskocze go z tyłu gardła. Bram sięga do kieszeni, wyciąga piersiówkę i pociąga kolejny łyk.

      – To moja zasługa, że siedzisz tu jako dorosły. Wiesz o tym, prawda? Tamtego wieczoru mogłam zostawić cię na pewną śmierć, ale tego nie zrobiłam. Zobaczyłam, jaką krzywdę chce ci wyrządzić ten lekarz, twój wujek, i wkroczyłam, by temu zapobiec, niech piekło pochłonie twoich rodziców. Nie masz pojęcia, jakiej napytałam sobie wówczas biedy. Zrobiłam to, bo cię kochałam; kochałam jak własne dziecko. I nadal kocham.

      Bram nie zwraca na nią uwagi. Brandy tłumi jej głos, choć na chwilę. Rozprasza mgłę w jego głowie i rozgrzewa zmęczone kości. Piersiówka trafia z powrotem do kieszeni.

      – Pamiętasz wszystkie te dni, które spędziliśmy u ciebie w pokoju, tylko we dwójkę? Leżąc na łóżku, snując opowieści. A ile było śmiechu! Na pewno czasem się też bałeś; niektóre z tych historii były całkiem straszne! Pamiętasz legendę o Dearg Due2? Miałeś lekką temperaturę, kiedy ci ją opowiadałam.

      Zabrzmiało znajomo, ale Bram nie może przypomnieć sobie treści.

      – Była uwięziona w pokoju, trochę jak my dwoje, i popatrz, co się z nią stało. Popatrz, co stało się z ludźmi, którzy ją tam zamknęli. Och, za nic nie chciałabym zobaczyć, jak spotyka cię taki los. Jeśli otworzysz te drzwi, nigdy nie będziesz musiał martwić się o takie rzeczy. Ja cię ochronię.

      Kolejny kawałek pasty zawierającej hostię odpada od krawędzi drzwi i rozbija się o posadzkę na tysiąc kawałeczków. Bram jednak ledwo to zauważa; jego myśli krążą wyłącznie wokół snu, którego tak pragnie, a któremu nie może się poddać. Pod jego ciężkimi powiekami toczy się bitwa.

      – Może zwyczajnie powinieneś uciąć sobie drzemkę. Króciutką, żeby oczyścić umysł. Na pewno po przebudzeniu zrozumiesz, jak straszliwy popełniłeś błąd. No dalej, zamknij oczy; ja cię przypilnuję. Zupełnie jak wtedy, gdy byłeś mały.

      Karabin wysuwa się Bramowi z ręki i uderza o podłogę. Mężczyzna rozważa podniesienie go, ale jego ramiona są takie ciężkie, karabin jest taki ciężki, powieki są takie…

      – Śpij, Bramie, śpij. Teraz cię mam.

      DZIENNIK BRAMA STOKERA

      Październik 1854

      Gdy tylko weszliśmy do wieży zamku Artane, od razu uderzył mnie spadek temperatury. Wiedziałem, że Matylda również to odczuła, bo jej dłoń zadrżała w mojej. Wejście prowadziło do dużej kwadratowej sali, długiej na co najmniej sześć metrów, z wąskimi i stromymi kamiennymi stopniami, które wystawały z zewnętrznych ścian stojących jedynie dzięki solidnym podwalinom. Od samego patrzenia w górę kręciło się w głowie, aż się zachwiałem. Schody nie miały barierki, tylko gładkie, zdradliwe stopnie szerokości około pół metra, wyszczerbione i popękane od upływu czasu, każdy z nich zwężający się ku ścianie tak, by możliwy był skręt klatki schodowej. Było ich więcej, niż potrafiłbym zliczyć; wolałem nie wiedzieć ile. Widać było dwa okna, które zauważyliśmy z zewnątrz, trzeciego natomiast nie. Podejrzewałem, że na szczycie znajduje się pomieszczenie z widokiem na dolinę Artane i przylegające do niej lasy. Wieża miała pierwotnie służyć celom obronnym i takie położenie było korzystne, gdyż umożliwiało obserwację terenów odległych o wiele mil.

      Na ścianach, co siedem stopni, rozmieszczono świeczniki płonące nienaturalnie błękitnym blaskiem. Zatrzymałem się przy pierwszym z nich, żeby się lepiej przyjrzeć. Gdy się zbliżyłem, płomień tańczący na knocie jakby wygiął się w moją stronę. Wydało mi się to tym dziwniejsze, że wewnątrz nie czuć było najlżejszego powiewu. Mimo to, kiedy przysunąłem rękę do świecy, płomień pochylił się w geście pozdrowienia, a kiedy cofnąłem dłoń, niezwłocznie wrócił do wcześniejszego, pionowego położenia. Co jeszcze bardziej niezwykłe, chociaż niebieska barwa świadczy zwykle o wysokiej temperaturze, tym razem nie szła w parze z ciepłem, jak gdybym miał do czynienia nie z samym ogniem, lecz tylko z jego wizerunkiem.

      – Musiała zapalić te świece niedawno, nie widzę śladu stopionego wosku. Nie mogło minąć dużo czasu – zauważyła Matylda, stojąca obok mnie.

      Miała rację. Po świecy nie spływała ani kropelka; brakowało też wosku zgromadzonego u podstawy. Albo więc świecę zapalono po raz pierwszy, albo ktoś oczyścił świecznik przed jej zapaleniem.

      Po raz kolejny zamknąłem oczy i podążyłem myślami ku cioci Ellen. Musiała być blisko, a jednak nie czułem żadnego znaku jej obecności.

      Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem Matyldę stojącą na ósmym stopniu i sprawdzającą nogą kolejny osypujący się schodek. Wydawało się, że kamień wytrzyma jej ciężar.

      – Chyba jest bezpiecznie.

      Wymówiła te słowa w złym momencie – coś wielkiego i czarnego zleciało na nas z góry wieży, tak szybko i sprawnie, że ledwo zdołałem zareagować; przeleciało obok nas, po czym zawróciło. Matylda wydała z siebie stłumiony okrzyk i zaczęła spadać ze schodów na kamienną posadzkę, a ja rzuciłem się w jej kierunku, by zamortyzować jej upadek. I tak wylądowaliśmy pod schodami jedno na drugim.

      – Nic ci nie jest? – spytałem.

      Matylda sturlała się ze mnie i stanęła na nogi.

      – Chyba nie. Co to było?

      Podniosłem się i strząsnąłem kurz z płaszcza.

      – Chyba nietoperz. Bardzo duży nietoperz.

      – Krew ci leci.

      Patrzyła na wnętrze mojej dłoni, gdzie skaleczenie długości kilku centymetrów lśniło karmazynowo w bladoniebieskim świetle. Delikatnie dotknąłem skaleczenia drugą ręką.

      – Nie boli. Raczej nie jest głębokie.

      Wyciągnąłem chusteczkę z kieszeni spodni i owinąłem wokół rany jak prowizoryczny bandaż.

      Wielki nietoperz sfrunął w dół; najpierw krążył nad nami, a potem zanurkował dokładnie między nas. Oboje cofnęliśmy się, żeby uchylić się przed stworzeniem, które przeleciało nam zaledwie parę centymetrów

Скачать книгу


<p>2</p>

W folklorze irlandzkim – wampirzyca uwodząca ludzi.